Anny N. żaden kontroler do tej pory nie złapał. Ma czterdziestkę na karku i dwoje dzieci, które musi utrzymać. Kiedy straciła pracę, spotkała dawną szkolną koleżankę handlującą na rynku. To ona opowiedziała jej, że różne dobra o połowę taniej można kupić na Stadionie X-lecia w Warszawie. Pociąg z Wybrzeża do Warszawy, nazywany przez Annę pociągiem handlarzy, jeździ nocą: – Wsiadamy do pierwszego wagonu za lokomotywą. Przychodzi kierownik pociągu, dostaje po 10 zł od osoby. W Iławie wchodzi druga zmiana i znów nas kasuje.
Najczęściej jednak jazdę bez biletów praktykuje się na krótkich dystansach, a więc w komunikacji miejskiej i w pociągach podmiejskich. Tu nie trzeba wchodzić w układ z obsługą konduktorską, są bowiem duże szanse ucieczki przed sprawdzającym bilety. Krótkodystansowcy to ok. 70 proc. gapowiczów PKP.
Niedopatrzenie, premedytacja
Według pracowników PKP, co dziesiąty podróżny przyłapany bez biletu uiszcza tzw. opłatę dodatkową od ręki albo w ciągu 7 dni. Ulega ona wtedy obniżeniu o 30 proc. (zamiast 100 zł płaci się 70 zł). Sprawy reszty pasażerów na gapę trafiają do Wydziału Przejazdów Bezbiletowych w Gnieźnie, gdzie prowadzi się windykację należności od gapowiczów z całej Polski. Miesięcznie jest to ok. 40 tys. spraw i Jerzy Kriger, dyrektor gnieźnieńskiej agendy PKP, ma dostatecznie dużo danych, aby pokusić się o próbę systematyzacji zjawiska.
Od 2–10 proc. pasażerów bez biletu stanowią ci, którzy zapomnieli wykupić znaczek na bilet miesięczny, zostawili bilet w domu, źle skasowali bilet jednorazowy albo nie zabrali z domu legitymacji uprawniającej do ulgi. Dyr. Kriger określa ich mianem gapowiczów przez niedopatrzenie. Tacy płacą bez szemrania, co PKP się należy. Inaczej postępują gapowicze z premedytacją.