Dania jako drugi po Norwegii kraj skandynawski oddała władzę centroprawicy. Ale klęska rządzącego od prawie 10 lat socjaldemokratycznego premiera Poula Rasmussena była ważnym sygnałem politycznym nie tylko dla północnej Europy.
Oto w pierwszych po 11 września wyborach parlamentarnych w obrębie Unii Europejskiej gospodarka zeszła na dalszy plan, a najżywsze emocje – frekwencja była rekordowo wysoka, niemal 90 proc. 4-milionowego elektoratu! – rozpalił temat imigrantów. Nie ma ich w Danii wielu – ok. 8 proc. – ale to wystarczająco dużo, by w nowej sytuacji globalnej kampanii antyterrorystycznej nawet tak zdawałoby się tolerancyjne, a przy tym zamożne i stabilne społeczeństwo, dało posłuch hasłom antyimigranckim.
Zwycięscy liberałowie niespełna 50-letniego Andersa Fogha Rasmussena (tożsamość nazwisk przypadkowa) obiecywali wyborcom zaostrzenie prawa azylowego, siedmioletnią poczekalnię dla imigrantów ubiegających się o państwowe zasiłki socjalne i zamrożenie szczodrego budżetu pomocy państwowej dla Trzeciego Świata. Na dodatek zaś skrajna prawica, duński odpowiednik austriackiego populisty Haidera, dostała 10 proc. głosów i będzie w parlamencie tak samo potrzebna nowej koalicji liberalno-konserwatywnej jak u nas Samoobrona SLD-PSL. Nie spełniły się więc w Danii nadzieje rządzącej lewicy, że naród po światowym szoku 11 września skupi się pod opiekuńczymi skrzydłami jej doświadczonych liderów i doceni ich walory mężów stanu. Naród wybrał zmianę, której na imię ksenofobia.