Archiwum Polityki

Ambasador last minute

U Andrzeja Wajdy w filmie „Bez znieczulenia” jest głośna scena: Roman Wilhelmi przymierza frak, bo chociaż wypadł z warszawskich układów, to koledzy na otarcie łez załatwili mu placówkę. Czasy dziś inne, ale byłemu wiceministrowi spraw zagranicznych Radosławowi Sikorskiemu, który – jak się wydawało – już miał nominację w kieszeni i pakował walizkę do Brukseli, nowy minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz postawił szlaban. Pokrzyżował także plany wyjazdowe Michała Wojtczaka z poprzedniej Kancelarii Premiera i byłego posła AWS Krzysztofa Kamińskiego.

W wyobraźni masowej ambasador to niebywały splendor; odrzuceni mają więc czego żałować: nie tylko sprzedanego już mieszkania i samochodów (jak w przypadku b. posła Kamińskiego, który miał już bilety do Nowej Zelandii i naprawdę poniósł szkody), ale zamawianego fraka na eleganckie przyjęcie albo kompanii honorowej przy składaniu listów uwierzytelniających. Choć od PRL wiele się zmieniło, stanowisko ambasadora to ciągle wielki magnes, ucieczka od rutyny dotychczasowych zajęć, nagroda, o którą warto zabiegać profesorowi uniwersytetu, adwokatowi (w 1990 r. wyjechał na przykład Tadeusz de Virion, wówczas ozdoba warszawskiej palestry), literatowi (poeta Ernest Bryll wyjechał w 1991 r. do Irlandii, gdzie właśnie miał jechać Wojtczak), nie mówiąc już o działaczach partyjnych i politycznych.

– Zaraz, nie rozpędzajmy się – mówi jeden z doradców prezydenta. – Przecież w przypadku tej trójki nie chodzi o zawodowych dyplomatów. Przeciwnie, to kandydatury par excellence polityczne, a zatem ludzie, których nie mogą dziwić konsekwencje polityczne przegranych wyborów. Przecież gdyby Sikorski był podsekretarzem stanu, powiedzmy w Ministerstwie Rolnictwa, to jego odejście po przegranej nie budziłoby najmniejszych emocji. Gdzie tu krzywda?

Dla przegranych problem jest inny. Poprzedni rząd wdrożył normalne procedury nominacji: ambasadorów powołuje minister spraw zagranicznych, ale tradycyjnie mianuje prezydent (to dawna prerogatywa monarsza), na dokumencie zaś parafę stawia premier. Trzeba więc konsensu tych trzech dostojników. Odwołana trójka (czy raczej dwójka, bo Kamiński nie miał mieć tytułu ambasadora) zyskała już akceptację prezydenta, mogła więc oczekiwać wyjazdu. Tymczasem rząd się zmienił i nowy minister napisał list do prezydenta, że ich nie chce na placówkach.

Polityka 48.2001 (2326) z dnia 01.12.2001; Kraj; s. 35
Reklama