Pamięta się generałowi Suharto, że uniemożliwił komunistom zamach stanu w Indonezji w 1965 r. i że pozwolił unicestwić prawie 2 mln ludzi. Dziś o ofiarach ówczesnego ludobójstwa wspomina się raczej zdawkowo. Nacisk kładziony jest raczej na to, że gdyby nie generał Suharto, Indonezją – czwartym krajem świata pod względem liczby ludności – rządziłby najpierw Związek Radziecki, a potem Chińska Republika Ludowa. Te dwie potęgi wzięłyby się za łby właśnie tam, na archipelagu, tak jak walczyły ze sobą w Wietnamie. Był to okres szczytowy zimnej wojny i zarazem konfliktu Moskwa–Pekin.
Obowiązywała doktryna Mao Dzedonga: III wojna światowa jest nieunikniona, zginie w niej cztery piąte ludzkości, ale ci, którzy przeżyją, będą szczęśliwi w komunizmie (chińskim). Suharto wyłączył Indonezję z obszaru zagłady za cenę masakry własnej ludności. Od tej pory Indonezja jest stabilnym sojusznikiem świata zachodniego. Podkreślając zasługi generała w tym zakresie zapomina się przy okazji, że był równie twardym przeciwnikiem fundamentalizmu islamskiego. Siła ta, podobnie jak komuniści, miała wtedy (i ma nadal) swoich mocodawców i sterników za granicą. Komuniści mieli ich w Moskwie i w Pekinie, fundamentaliści – najpierw w Arabii Saudyjskiej, potem na Filipinach. Każda z tych sił opierała się na piątej kolumnie – komuniści na diasporze chińskiej, bardzo wpływowej w Indonezji, fundamentaliści – na radykalnie nastawionych mułłach i separatystycznych ruchach islamskich w Acehu i Riau na Sumatrze, gdzie sułtanaty miały w czasach przedkolonialnych wielowiekową tradycję, oraz na Molukach i Sulawesi, gdzie wojny trwają do dziś.
Zamach stanu generała Suharto uwolnił Indonezję raz na zawsze od zagrożenia komunizmem.
Natomiast fundamentalizm został tylko wypchnięty poza granice stanu wyjątkowego.