Archiwum Polityki

Stare numery

Jak NOM wypowiedział wojnę TP SA, czyli trafił swój na swego

Cały czerwiec trwała wojna nerwów, bo 1 lipca br. miał się skończyć monopol TP SA w dziedzinie połączeń międzymiastowych. Wprawdzie konkurenci dużo wcześniej wykupili koncesje, słono za nie płacąc, oraz zapewnili sobie własną sieć połączeń światłowodowych, ale wszystko zależało, czy Telekomunikacja Polska SA dopuści, by abonenci jej sieci lokalnych mogli skorzystać z międzymiastowej alternatywy. W TP SA panuje przekonanie, że abonenci są przywiązani do drutów i jeśli ktoś ma telefon w jej sieci (a ma go ponad 90 proc. posiadaczy telefonów Polsce), to powinien korzystać z jej połączeń międzymiastowych. Demonopolizacja to coś, czego monopolista nie lubi najbardziej, a dla TP SA pozbawienie wyłączności w dziedzinie połączeń międzymiastowych jest wyjątkowo bolesne, bo na nich zarabia najwięcej. Dlatego robi wszystko, by uniemożliwić pojawienie się konkurencji albo przynajmniej proces ten opóźnić.

Iskrzenie na stykach

Ma w ręku mocny atut, czyli nas, abonentów. Abyśmy mogli uzyskać połączenie międzymiastowe za pośrednictwem konkurencyjnej firmy, rozmowa z naszej lokalnej sieci TP SA musi trafić do międzystrefowej sieci konkurenta, a na końcu wrócić do lokalnej sieci w mieście, do którego dzwonimy. Dwa razy przekracza firmowe granice, w języku łącznościowców zwane punktami styku. Na tych stykach iskrzyło nieustannie, bo TP SA najpierw broniła swego monopolu mnożąc przeszkody techniczne. Potem pojawiły się przeszkody formalne – TP SA zakomunikowała, że konkurenci muszą z abonentami, którzy będą korzystać z ich oferty, podpisać umowy i samodzielnie prowadzić biling, czyli wystawiać rachunki i inkasować należności. W naturalny sposób ograniczało to możliwości działania konkurentów. Po pierwsze dlatego, że podpisywanie umów komplikuje życie abonentom, a po drugie, bo 20 proc.

Polityka 33.2001 (2311) z dnia 18.08.2001; Gospodarka; s. 64
Reklama