Żadne państwo na świecie nie uznaje wciśniętego między Mołdawię a Ukrainę Naddniestrza, więc uznało się samo. Ma własne prawo, armię, pieniądze (monety wybiła warszawska mennica), rząd, prezydenta, milicję i służby celne. A na murach twierdzy w Benderach, która pamięta jeszcze czasy sułtanów tureckich, gdzie dziś stacjonuje rosyjskie wojsko, czerwoną farbą wymalowano hasła: „Naddniestrze nasza duma” i „Nadniestrze – Wolność, Równość i Braterstwo”.
Granica w Benderach oddziela samozwańczą republikę Naddniestrza od Mołdawii. Jednak Mołdawianie ją ignorują i nie wystawiają swoich posterunków. Stoją tu za to funkcjonariusze naddniestrzańskiej służby granicznej. Ponieważ nikt nie potwierdza ich państwowości, nie mogą stawiać pieczątek w paszportach. Wydają za to karteczki do wypełnienia – naddniestrzańskie wizy. Wcześniej nie informują cudzoziemców o konieczności zaopatrzenia się w nie, a przy wyjeździe żądają specjalnych opłat za ich brak. Stawka zależy od indywidualnych negocjacji z funkcjonariuszem.
Oprócz nich granicy pilnuje około 2 tys. rosyjskich żołnierzy 14 Armii Rosyjskiej, którzy przybyli tu w 1992 r. wraz z generałem Aleksandrem Lebiedziem. Bronili radzieckich zwyczajów, rosyjskiego języka i wpływów przed zromanizowaną Mołdawią. Zginęło kilkaset osób. Tak Naddniestrze nie podporządkowało się władzom w Kiszyniowie i nie weszło w skład niepodległej Mołdawii.
Ludzie żyją tu, jakby Związek Radziecki się nie rozpadł. Sierp i młot w godle, a także na pieniądzach, ulica Marksa, pomniki zapomnianych w innych zakątkach świata wodzów i szare witryny sklepów. Naddniestrzanie też wyglądają jak w latach 80. Obowiązujący sznyt to stare adidasy, spodnie od dresu i skórzana kurtka. Młode kobiety chętnie zakładają dżinsy z cekinami albo bardzo krótkie spódniczki.