Płyty-składanki budzą zwykle różne wątpliwości melomanów. Zawsze można mieć pretensje o dobór, reprezentatywność czy układ. Dwupłytowy album „La vie est une chanson” zawierający 40 piosenek francuskich z lat 60. i 70. nie uniknie pewnie podobnych zarzutów, ale ma jedną niewątpliwą zaletę: jest swoistym kontrapunktem dla aktualnej anglosaskiej oferty popowej, jaką karmią nas codziennie rozgłośnie radiowe i muzyczne kanały TV. Pokazuje poza tym, czym jest piosenka „w stanie czystym”, czyli niezależna od zmieniających się mód i koniunktur. „Milord” Edith Piaf, „Nathalie” Gilberta Becaud czy „Isabelle” Charlesa Aznavoura to utwory mistrzowskie, których nie trzeba odkurzać, bo są typowymi „evergreenami” jak najlepsze przeboje Beatlesów. Jednak mało kto prócz koneserów pamięta śpiewającą Brigitte Bardot, a nawet bardzo kiedyś popularnego u nas Salvatore Adamo. Młodszemu pokoleniu wychowanemu na rocku zapewne nic nie mówią nazwiska Nany Mouskouri czy Sachy Distela, a nawet rockandrollowego skądinąd Johny’ego Hallidaya. Nic dziwnego – Polska, niegdyś aż do przesady zafascynowana Francją, w ostatnich latach niemal zupełnie ignoruje kulturę francuską. Być może to prawda, że od dawna już Paryż nie jest stolicą świata, ale te najlepsze nadsekwańskie piosenki dają się słuchać w każdym czasie i miejscu. M.P.
[dla koneserów]
[dla najbardziej wytrwałych]
[dla mało wymagających]