Ukraina rozmienia na drobne kapitał międzynarodowej sympatii, a narastający w Kijowie kryzys polityczny z każdym dniem trudniej sensownie rozwiązać. Najpierw, przez trzy miesiące, pomarańczowi wiedli spór o osobę premiera: proprezydencki blok Nasza Ukraina i prezydent Wiktor Juszczenko nie chcieli widzieć na tym stanowisku Julii Tymoszenko. Julia nie chciała odpuścić, opóźniała podpisanie umowy koalicyjnej. Potem kłócono się o stanowisko szefa Rady Najwyższej: apetyt na nie miał Ołeksandr Moroz z Socjalistycznej Partii Ukrainy, trzeciego obok BJuT i Naszej Ukrainy pomarańczowego koalicjanta. Kiedy stanowisko przypadło nie socjalistom, lecz Naszej Ukrainie, Moroz dokonał niespodziewanej wolty, przeszedł na stronę niebieskich Wiktora Janukowycza. Koalicja rozsypała się, a kryzys potoczył się niczym lawina. Inicjatywę przejął Janukowycz, ogłaszając unię Partii Regionów, komunistów i socjalistów. Nowa koalicja, nazwana antykryzysową, wysunęła kandydaturę Janukowycza ma premiera. Protestuje Julia Tymoszenko, żąda od prezydenta rozpisania kolejnych wyborów, bo jej zdaniem powołanie nowej koalicji jest niezgodne z prawem. Ale prezydent nie ma podstaw do ogłoszenia przedterminowej elekcji. Przynajmniej do 25 lipca, kiedy mija konstytucyjny termin sformowania rządu.
Zgoda na rząd pod wodzą Janukowycza to cofnięcie kraju w rozmowach z Brukselą i NATO. Nowe wybory to groźba umocnienia Partii Regionów. Więc prezydent czeka.
A w Kijowie znów pojawiły się namioty, tym razem pomarańczowe i niebieskie; i jedni, i drudzy okupują po kawałku miasta. Jednak większość Ukraińców nie rozumie, o co chodzi w gabinetowych przepychankach, ani gdzie się podziały obietnice z Majdanu. Co gorsze, nie rozumieją tego również politycy.