Wydawało się, że piraci nie powrócą już na ekrany (nawet „Piraci” Polańskiego byli porażką), tymczasem mało znany reżyser Gore Verbinski nakręcił „Piratów z Karaibów” i odniósł niebywały sukces. Było tylko kwestią czasu, kiedy powstanie ciąg dalszy i oto mamy na ekranach „Skrzynię umarlaka”. Jest to bardzo udane kino przygodowe dla całej rodziny. Dzieciaki zachwycą armaty, karawele, pościgi i loty na linach. Dla mam przewidziano piękne plenery, stroje i wątek romansowy, a dla tatusiów – pojedynki i Keirę Knightley. Opowieść tym razem koncentruje się na postaci kapitana Jacka Sparrowa (świetny, przezabawny Johnny Depp), który awansował z drugiego planu na pierwszy. Sparrow to trochę niedojda, trochę farciarz wiecznie pakujący się w kłopoty. Tym razem musi stawić czoła nie żywym szkieletom z pierwszej części „Piratów”, lecz krwiożerczym autochtonom (Papuasi?) i legionom morskich potworów, przypominającym mocno kosmitów z „Gwiezdnych Wojen”. Depp jest przypiekany na wolnym ogniu, Depp jest spadochroniarzem bez spadochronu i sprinterem szybszym niż strzały. Z każdej próby musi wyjść zwycięsko, bo taka jest konwencja filmu przygodowego. Szwarccharakter jest również nowy, mianowicie Davey Jones, pół człowiek, pół ośmiornica, władca mórz i prawdziwy postrach marynarzy. Kapitan ma pecha, winien jest Jonesowi duszę, a chcąc uratować swoje pozaziemskie jestestwo musi odnaleźć tytułową skrzynię. Na uwagę zasługuje Bill Nighy w roli potwora (podstarzały rockman z „To właśnie miłość”), tak wredny i paskudny, że budzi najprawdziwszą odrazę. Wrażenie robią też efekty specjalne, których – to największa sztuka – prawie nie widać.