Porównywanie neonazisty i hipisa jest szkodliwą manipulacją i kalumnią rzucaną na wielu ludzi w Polsce, którzy byli bądź są hipisami” – zaprotestowali w liście do wiceministra: Kora (poetka, wokalistka grupy Maanam) i Kamil Sipowicz (poeta, filozof, rzeźbiarz).
List wywołał falę wspomnień wśród dawnych hipisów.
Milo
Krąży po warszawskim Nowym Mieście, bo to jego dzielnica od dziecka. Wpada na piwo i poczytać gazetę do jazz klubu Helicon. Ale nie czyta, bo ciągle ktoś podchodzi, żeby pogadać. Milo chętnie gada. Albo przejeżdżają dorożkarze i krzyczą: Cześć Milo. Bądź też przychodzą trębacze, kontrabasiści, warszawski jazz, i też biorą piwo. Milo Kurtis (jazzman, kompozytor, multiinstrumentalista), zwany pierwszym hipisem PRL, zamieszkał w komunie, kiedy miał 15 lat. To była willa w Ożarowie wynajmowana za składki. Rodzice Mila nic nie mieli przeciwko komunom. Tata filozof i mama gwiazda opery wyjechali z Grecji tęskniąc za ustrojem radzieckim. Mały był czarniawy, jak to Grecy, nie chodził na religię. Polscy koledzy ze szkoły bili go za inność. Na szczęście wkrótce w rejonie Nowego Światu pojawił się taki mesjasz-nie mesjasz. Gość z urody słowiański, ale ze stylu hinduski, długowłosy. Koszulę miał w kwiaty, zabrał ją matce czy siostrze. Gość ten wybawił wielu młodych warszawiaków od socszarugi, mówiąc im w połowie lat 60.: Jestem hipisem. Milo Kurtis też został hipisem.
– Spotykaliśmy się w ruinach Zamku Królewskiego – mówi Milo. – Mimo że blondyni, wszyscy byli tak samo inni jak ja. Poczułem się wśród swoich.
Krążyli od Nowego Światu po Nowe Miasto, siedzieli na Barbakanie. Ten mesjasz-nie mesjasz przyjął pseudo Prorok, chodził zawsze z książką. Czytał dużo przedruków z zachodniej prasy i streszczał, co się dzieje.