Archiwum Polityki

Marsz do spowiedzi

Proszę państwa, wylądowaliśmy miękko w twardej rzeczywistości IV RP.

Nawet mnie to nie zdziwiło, że piloci żartują, uprzedzając pasażerów: już wkrótce miny im się wydłużą, poczują się obolali od zastrzyków optymizmu. Zresztą wesołe uprzedzanie ma sens. Dość powołać się na autorytet: Arthur Koestler (ten od „Ciemności w południe”) twierdził, że rozbawione gęsi przechadzające się po Kapitolu ocaliły Rzym. Natomiast smutna jak kwintesencja nieszczęść obywatelka Kasandra nie uratowała nikogo. Zawsze warto czymś się pocieszyć. Jak dwóch kupców w anegdotce.

– No popatrz – westchnął jeden z nich. – Do czego to doszło: upały, klienci się porozjeżdżali, ruch w interesie zamarł, każdego dnia trzeba dokładać do kasy. Koszmar, nie lipiec. Powiedz, czy może być jeszcze coś gorszego?
– Sierpień – jęknął słuchacz tych żalów.

Zacząłem od samolotu lądującego nocą na ciemnym i pozbawionym oznak życia Okęciu, gdzie jedynie modlitwa w kaplicy pomaga uwierzyć (wiara czyni cuda), że nie jesteśmy w Pipidówie, tylko w stolicy europejskiego kraju, który według słów nowego premiera nie jest – „wiecznym aspirantem”, lecz ma znacznie większe aspiracje. To święta prawda. Mimo to trudno nie dostrzec różnicy między mrokiem Okęcia i światłami lotnisk w Hiszpanii. Właśnie stamtąd wracałem, zachowując we wspomnieniu stolik w kawiarence odwiedzanej codziennie, pogodnych spacerowiczów – po kilku dniach wymienialiśmy już ukłony – zadbane i wyraźnie przekarmiane psy, koty nie czmychające na widok ludzi, mundialowych przebierańców nie umierających ze strachu, że są śmieszni – w zaawansowanym wieku malują twarze, oplatają się serpentynami, piszczą i wrzeszczą przed telewizorami w barach i restauracjach.

Polityka 29.2006 (2563) z dnia 22.07.2006; Groński; s. 92
Reklama