Dzisiaj przejście El Camino de Santiago pieszo jest łagodną ekstrawagancją. Nie wynika już zazwyczaj z religijnej konieczności. Najczęściej do hiszpańskiej wioski Puente la Reina, gdzie łączą się wszystkie główne europejskie szlaki pielgrzymki, pątnik roku 2001 dociera autobusem. Ci, którzy zaczęli wędrówkę nieco wcześniej, po francuskiej stronie Pirenejów, mają za sobą przełęcz Roncesvalles, gdzie umierał niegdyś za wiarę Roland, a przed sobą pagórkowaty i rozległy krajobraz. Pola i prawie wyłącznie pola. Wśród nich ujrzy czasem białą kamienną wioskę rozciągniętą na pagórku, winnicę, figowiec, a wszystko to obok oznaczonej znakiem muszli ścieżki, o której mówi się El Camino – droga.
Do Santiago de Composteli pielgrzym, po przejściu prawie 700 kilometrów, dotrze najpewniej za sześć tygodni. Dotrze sam, czasem w niewielkiej grupie, bo do grobu Jakuba Apostoła nie wędruje się w sposób zorganizowany, inaczej niż do Częstochowy. Pociechą w samotności może być imponująca statystyka. Co roku do świętego miasta w Galicii dociera pieszo siedem, czasem osiem milionów wędrowców. Renesans Drogi Świętego Jakuba rozpoczął się w latach 60. XX wieku. Ale dopiero od kilku lat szlak przeżywa prawdziwe oblężenie.
Przez bezdroża Kraju Basków, wietrzną Kastylię, kamienistą Navarrę, usłaną winnicami Rioję i deszczową Galicię suną krok po kroku, obok zdeklarowanych katolików także zdeklarowani ateiści, wyperfumowani yuppies, byli socjaliści, byli hipisi i byli terroryści, jak też byłe call-girls i niedoszli pisarze. W kapeluszach z wielkim rondem, z cudotwórczymi muszlami – znakiem Pogromcy Maurów na szyjach i z drewnianymi kosturami w rękach.
•
Dziennik polskiej studentki. Dzień pierwszy:
„Myślę o tym, że wreszcie nie jestem turystką ani nawet podróżniczką, tylko pielgrzymem.