Archiwum Polityki

Infiltracja

Klasyk i wirtuoz filmowej reżyserii Martin Scorsese nie otrzymał nigdy Oscara w kategorii, w której uznaje się go za mistrza. Ilekroć do kin wchodzi produkcja sygnowana jego nazwiskiem, natychmiast pojawiają się więc spekulacje, czy to właśnie przełom. Komercyjny sukces „Infiltracji” za oceanem i peany amerykańskiej krytyki na jego cześć z pewnością wzmogą jeszcze emocje, tylko że „Infiltracja”, chociaż wydaje się dziełem reżysersko poprowadzonym wyśmienicie, przynosi jednak pewne rozczarowanie. Trudno nie pamiętać, że jest to remake „Infernal affairs” – jednego z najlepszych chińskich filmów sensacyjnych minionej dekady. Ci, którzy go widzieli, nie będą mogli uwolnić się od wrażenia, że Scorsese wiele dobrego od siebie nie dodał, przeciwnie nawet, mimo artystycznej staranności opowieść o morderczym pojedynku dwóch szpiegów: policjanta na usługach mafii i policyjnej wtyki w szeregach mafii, straciła na wiarygodności. Chociaż Scorsese wrócił w „Infiltracji” do tradycji kina realistycznego i poważnie zredukował liczbę szmirowatych hollywoodzkich efektów, to nie da się niestety ukryć, że wiele scen wygląda na niezamierzoną parodię „Chłopców z ferajny” czy „Nędznych ulic”. Anielski Leonardo DiCaprio w roli bostońskiego stróża prawa udającego przestępcę jest wielki, ale jego wizyty u pani psychoanalityk, która ma go wyleczyć z wyrzutów sumienia, nie wyglądają całkiem poważnie. Jack Nicholson w roli demonicznego szefa gangu również daje z siebie wszystko, niemniej operetkowe miny i gesty czynią z postaci, którą gra, bardziej błazna niż groźnego mafioso. „Infiltracja” zaskakuje mnogością punktów zwrotnych, skomplikowaną motywacją psychologiczną bohaterów i – jak to u tego reżysera bywa – zmusza do rozpatrywania filmowej historyjki w kategoriach biblijnej przypowieści.

Polityka 44.2006 (2578) z dnia 04.11.2006; Kultura; s. 56
Reklama