Nierówności były przez wiele lat wstydliwym cieniem polskiej transformacji. Kiedy gospodarka rozwijała się dynamicznie, gdy pojawił się przedsmak społeczeństwa konsumpcyjnego, istnienie stref cywilizacyjnego upośledzenia zwłaszcza liberałowie skłonni byli uznać za fakt smutny, ale nieuchronny. Tymczasem tempo wzrostu gospodarczego opadło, inflacja jest chwiejna, a bezrobocie bardzo wysokie. W ubiegłym roku przybyło aż pół miliona ludzi bez pracy. Ostatnio znowu miały miejsce zwolnienia grupowe (Gliwice, Gorlice), zapowiadane są dalsze. Coraz mniej osób ma prawo do zasiłków, zresztą są one żenująco niskie (300–400 zł).
I chociaż ogólne trendy nadal są korzystne, chyba nieprzypadkowo zaczęło się ostatnio ponownie wiele mówić o dwóch Polskach, o pogłębiających się podziałach ekonomicznych, niemożliwych do złagodzenia w żadnej przewidywalnej przyszłości. Niektórzy publicyści, jak Marcin Król, dopuszczają nawet możliwość wybuchu społecznej, być może krwawej rewolty. Niewykluczone również, że nieustannie polepszający się byt mniejszej, wygranej w reformach (i reprodukującej się) części społeczeństwa ujawnia przez kontrast niedostatki większości.
Tymczasem politycy nie stworzyli nawet wspólnego języka, w jakim można by rozmawiać o problemie cywilizacyjnego rozwarstwienia, nie wchodząc przy tym w buty PRL-u. Nie próbuje się na nowo zdefiniować roli państwa w niwelowaniu nierówności. Po kompromitacji idei państwa opiekuńczego dyskusja zamarła, jakby została uznana za niesłuszną, ideologicznie przestarzałą.
Cywilizacyjne getta
Problem jednak się nie zestarzał. W dawnym województwie suwalskim stopa bezrobocia jest dwudziestokrotnie wyższa niż w dawnym warszawskim (GUS operuje jeszcze starym podziałem administracyjnym). Są obszary w kraju, gdzie na jedną ofertę pracy przypada 300–350 bezrobotnych.