Vicente Fox ma szansę. Zapracował na wygraną solidnie. Najpierw jako gubernator stanu Guanajuato, gdzie rządził od 1995 r. mając przeciwko sobie lokalny parlament zdominowany przez opozycję, z którą potrafił współpracować. Rozwijał swój wrodzony talent do kontaktowania się z ludźmi. Nie siedział za biurkiem w gubernatorskim gabinecie, tylko jeździł po kraju. Uwielbiał spotykać się i rozmawiać z najzwyklejszymi zjadaczami tortillas. Hołubił drobny i średni biznes, który wspierał kredytami ze specjalnie po to stworzonego banku. Z przedsiębiorcami dogaduje się łatwo, bo przez lata szefował meksykańskiej Coca-Coli i wyparł wtedy z rynku konkurencyjną Pepsi.
Teraz dokonał czegoś znacznie poważniejszego. Zepchnął do defensywy przewodnią siłę narodu o surrealnej nazwie Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna (PRI). Od 1929 r. miała ona praktyczny monopol władzy i zrosła się z państwem i gospodarką na sposób dobrze znany obywatelom tzw. demokracji ludowych. Elita PRI obsadzała lub decydowała przez dziesięciolecia o obsadzie kluczowych stanowisk. Nawet barwy PRI są takie same jak flaga państwowa: biało-czerwono-zielone.
Między Kościołem a USA
Formalnie system był wielopartyjny. Zapleczem Foxa jest Partia Akcji Narodowej (PAN), która działa już od1939 r. Program ma bardziej prawicowy niż platforma wyborcza prezydenta-elekta. PAN chce na przykład powrotu Kościoła do systemu edukacji, co dla wielu Meksykanów jest dziś trudne do zaakceptowania. W XIX w. i pierwszych dekadach wieku XX Kościół katolicki był w Meksyku ostro zwalczany jako zły spadek po hiszpańskich kolonistach i ostoja reakcji dławiącej moderniza-cję. Hierarchia kościelna ogłosiła w rewanżu meksykańską rewolucję społeczną z początku XX w. spiskiem Żydów, masonów i komunistów. Rozdział państwa od Kościoła od dawna nie jest już represyjny, Meksyk wielokrotnie gościł Jana Pawła II, ale antyklerykalna tradycja pozostaje żywa.