„Moim marzeniem jest, żeby obraz było słychać jak muzykę, zaś muzykę było widać jak obraz”, powiedział Walt Disney w 1940 r. i nakręcił „Fantazję”, jeden z największych kuriozów w historii kina: osiem utworów muzyki symfonicznej zostało zilustrowanych animacjami odpowiednimi... czy raczej nieodpowiednimi!, jako że w „Symfonii pastoralnej” Beethovena skakały zwierzątka z grafiki bajek dla dzieci. Rzecz przyjęta była z jednej strony z osłupiałym zachwytem, z drugiej, z protestem w obronie dobrego gustu. Obecnie ów pomysł powraca w niezmienionej postaci i z niezmienionym rezultatem. Powiedziałbym nawet, że poprzednia „Fantazja” była bardziej przekonująca, bo starała się o program jako tako spójny: światło ścierało się z ciemnością, gdy obecnie jest to zestaw przypadkowy. Paradoks dziejowy polega na tym, że fragment, który 60 lat temu budził najmniej wątpliwości i jako jedyny z poprzedniej „Fantazji” został obecnie powtórzony, tym razem również jest najlepszy: Myszka Miki, zatrudniona u czarnoksiężnika jako nosiwoda, korzystając z nieobecności mistrza posługuje się jego magią. Chce zmusić miotłę do dźwigania kubłów i staje się ofiarą potopu. Do tego pasowała muzyka Dukasa, już z założenia żartobliwa. Ale co dzieje się, gdy poemat symfoniczny Respighiego „Pini di Roma”, opiewający przyrodę Italii, służy do baletu wielorybów, zagrożonych przez eksplozję meteorytu i wzlatujących do nieba? Albo co powiedzieć o V Symfonii Beethovena jako podkładzie do dziecinnie „kubistycznych” trójkątów zmieniających się w motyle? „Arkę Noego” (muzyka Elgara), do której Kaczor Donald kompletuje pary zwierząt, ratuje dowcip: smoki, gryfy, jednorożce szydzą z arki i nie chcą wejść do niej, toteż o nich od dawna nie słyszymy.