Archiwum Polityki

60 sekund

[dla koneserów]

Amatorzy kina amerykańskiego znają jeden z jego tradycyjnych tematów: były przestępca, obecnie uczciwy obywatel, zostaje jednak zmuszony przez bezwzględnego szefa bandy do powrotu do akcji w obronie bliskiej osoby zagrożonej przez tamtego; wykonuje ją popisowo, co władze mu wybaczają, ponieważ w finale rozprawia się on z owym wielkim terrorystą-gangsterem, z którym policja nie dawała sobie rady. Jeżeli jesteśmy gotowi jeszcze raz to zobaczyć, „60 sekund” nie przyniesie zawodu. A jest od niego o włos, gdy Nicolas Cage, jak zwykle on: zdecydowany, ale wrażliwy i odpowiedzialny, pyta matkę, czy powinien zachować się raz jeszcze nielegalnie, by uratować brata, i ona zezwala, wtedy na sali tu i ówdzie słychać chichot: scenę taką oglądamy nie po raz pierwszy. Ale zaraz! Reszta jest w akcji, bo to ona stanowi wartość podobnego kawałka. Tutaj jest oryginalna. Cage jest specem od kradzieży samochodów i mobilizuje podobnych sobie weteranów – obecnie już ustabilizowanych, ale którzy nie odmówią pomocy – by w ciągu jednej doby (termin nie do naruszenia) przywłaszczyć 50 wozów ze specjalnej dostawy. Techniki, jakie następnie oglądamy, można uważać wręcz za instruktaż, z tym wszakże zastrzeżeniem, że trzeba mieć sprawność jak Cage, sławny w branży z szybkości: wystarcza mu 60 tytułowych sekund, by pokonać każde zabezpieczenie. Przy okazji rozmawia się z przejęciem o głośnych markach, o postępach w technice motorowej, o pamiętnych rajdach, przeżywanych, jak się okazuje, przez złodziei równie namiętnie co przez czempionów-kierowców. Film nie do pogardzenia dla samochodziarzy tym więcej, że fach tu pokazany stał się u nas narodowy; jednak dla obywatela tramwajowego jak ja jest tu mniej, no powiedzmy, że przewija się tu blond Angelina Jolie, ale marginesowo w porównaniu z arcywozem „607 Feline” (cytuję w ślepo, jako ignorant).

Polityka 28.2000 (2253) z dnia 08.07.2000; Kultura; s. 41
Reklama