Archiwum Polityki

To ja, złodziej

[dla najbardziej wytrwałych]

Bardzo lubiłem poprzedni film Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem”, komedię prowincjonalną, z udziałem świetnych, choć nieznanych aktorów. „To ja, złodziej”, niestety, mu nie dorównuje, choć z pewnością można powiedzieć, że jak na polskie wymagania jest to zupełnie przyzwoity kawałek. Od tego reżysera można jednak było oczekiwać znacznie więcej. Wstępne zniechęcenie wywołują już ogólne realia, czyli znowu środowisko złodziejsko-gangsterskie, bardzo modne w ostatnich sezonach, nie tylko w kinie. Bromski miał wprawdzie ambitny zamiar, by odejść jak najdalej od utartych schematów tego rodzaju filmów, ale tylko częściowo spełnił oczekiwania. Głównym bohaterem jest kilkunastoletni chłopiec, zwany na podwórku Jajem, pseudonim branżowy „Dekoder”, który potrafi dobrać się do każdego samochodu, bez względu na poziom elektronicznych zabezpieczeń. Mały geniusz zarabia na chleb dla siebie i alkohol dla zdegenerowanych rodzicieli jako posługacz w warsztacie napraw, ale marzy, by dostać pracę w gangu Maksa, który ma w mieście monopol na kradzież luksusowych samochodów. Chcąc przekonać bossa o swych talentach, sprząta mu sprzed nosa niezłe BMW, na które jest już zamówienie zza wschodniej granicy. Chłopiec (grany przez debiutanta Jana Urbańskiego) budzi sympatię i zainteresowanie, ale cała mafia złodziei i skorumpowanych policjantów to już tylko kalki kalki. Szkoda też, że niektóre żarty słowne są na średnim poziomie, w szczególności zaś kawał o chirurgu, który zszywał swym pacjentkom „na dwa palce” – Daniec by się uśmiał. Można by też czepiać się „rysunku” niektórych postaci, np. kierownik warsztatu, świetnie zagrany przez Janusza Gajosa, był w przeszłości bokserem, i ciągle opowiada o zwycięskich pojedynkach na ringu.

Polityka 27.2000 (2252) z dnia 01.07.2000; Kultura; s. 44
Reklama