Sceny jak z Rwandy albo Bośni. Jak z „Jądra ciemności” – odcięte głowy wbite na drągi. Amok w mroku dżungli. Uciekinierzy błagają o ochronę wojsko i policję. Ale prezydent nie przerywa dalekiej podróży zagranicznej. Młoda indonezyjska demokracja trzeszczy w szwach. Czego bronić: praw mniejszości czy integralności państwa rozrzuconego na ponad 13 tys. wysp?
Nie wiadomo, od czego się zaczęło. Może od bójki na koncercie muzyki pop w Sanggau-Ledo pod granicą z Malezją, a może od dwóch urzędników, którzy nie dostali awansu i podburzyli braci-Dajaków przeciwko imigrantom z wyspy Madura. W ruch poszły maczety, noże, dmuchawy z zatrutymi pociskami, pałki, broń palna. – Straciłam dwoje dzieci – mówi reporterom zachodniej telewizji kobieta czekająca na ewakuację statkiem na Jawę. – Odcięli im głowy.
Polityka
10.2001
(2288) z dnia 10.03.2001;
Świat;
s. 34