W „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna racjonalista Settembrini zapewnia uporczywie Hansa Castorpa, że oto ludzkość zmierza nieuchronnie „ku coraz jaśniejszemu i czystszemu światłu”. Wiek dwudziesty, co zresztą zauważył Mann już w epilogu „Czarodziejskiej góry”, nie wspominając o późniejszym o dwadzieścia trzy lata „Doktorze Faustusie”, wypiął się obleśnie na Settembriniego. Jego dobroduszno-naiwny pozytywizm zastąpił doktrynami przemocy, wyższości rasowych, totalitaryzmu i krwi, w które wpisywały się znakomicie i holocaust, i gorące czy zimne wojny, i rzezie w Indonezji, Burundi, Turcji, Nigerii..., a można by tu jeszcze wyliczać i wyliczać.
Człowiek ma jednak z natury samej skłonność do optymizmu. Owszem – mówi sobie – to może nie był sympatyczny wiek, ale nowy będzie lepszy.
Pierwszą naprawdę istotną informacją 2001 r., czyli trzeciego tysiąclecia (oprócz tego, oczywiście, że Amerykanie postanowili przećwiczyć swoje bomby na iluś tam gościach w Iraku, bo do tego zdążyliśmy już przywyknąć), jest doniesienie, że talibani afgańscy zdecydowali się wreszcie zniszczyć wszystkie buddyjskie zabytki, jak stare i cenne by były.
Taliban w słów dosłownym tłumaczeniu oznacza muzułmańskiego studenta. Różnica pomiędzy nim a studentem europejskim zasadza się w tym tylko, że taliban od książek i skryptów woli czołgi, pancerfausty i inne wytwory przemysłu zbrojeniowego. Poza tym w przeciwieństwie do statystycznego żaka znad Wisły czy Tamizy nie jest skażony wrednym konsumpcjonizmem, lecz zachowuje niezłomne religijne przekonania. Wie więc, że kobiety winny kryć wszystkie członki z buzią na czele przed niestosownymi spojrzeniami i słuchać pokornie mężów, za ewentualną zdradę (co nie musi być ginekologicznie sprawdzone – wystarczy domniemanie) mają być publicznie kamienowane.