Fikcyjny prezydent USA jest ulubioną postacią kina hollywoodzkiego, w skali od groteski do wyczynowości godnej Schwarzeneggera. W „Air Force One”, w wykonaniu Harrisona Forda, prezydent ratował się z rozpadającego samolotu, na linie wiszącej w przestrzeni, do drugiego samolotu. W parodii „Secret Guns”, gdy go ostrzegano, że robią z niego głupca, oświadczał: „Sam to zrobię”. Ta nonszalancja wobec najwyższego urzędu budzi zaufanie do amerykańskiej wolności. Która jednak się zmniejsza, gdy prezydent – wciąż fikcyjny – występuje już nie w komedii czy w thrillerze, ale w filmie serio. Tutaj postanawia mianować swoim zastępcą kobietę, co jest posunięciem śmiałym i zdaje się potwierdzać obraz prezydenta jako rzecznika swobód obywatelskich. Jednak okazuje się, że proponowana na to stanowisko pani senator jako studentka uczestniczyła w rozpustnej zabawie seksy – na dowód są fotografie. Opozycja poddaje kandydatkę uciążliwemu przesłuchaniu, ale odmawia ona wyjaśnienia, upierając się przy zasadzie, że jest to jej prywatna sprawa. Stanowisko słuszne; jest tu sprzeciw wobec tradycyjnego amerykańskiego przesądu, że polityk powinien być purytaninem. Jednak prezydentowi udaje się skompromitować opozycję w sposób bardziej dotkliwy – jej kandydat jest wręcz winien zaaranżowanego zabójstwa – i nasi wygrywają, zaś pani senator wyjawia prezydentowi w intymnej rozmowie, że orgia odbyła się bez niej i zdjęcia były sfałszowane. Cóż za zawód! Spodziewaliśmy się bowiem, że ludzka przeszłość kandydata jednak nie przeszkadza, by był on sprawnym politykiem. To już nawet autentyczny prezydent Clinton, który z pomocą cygara zabawiał się ze stażystką i ocalił swoją pozycję, posunął się dalej w liberalizmie.
[dla koneserów]
Polityka
23.2001
(2301) z dnia 09.06.2001;
Kultura;
s. 52
Reklama