Niech żyje naród! Bóg jest wielki! Do diabła z waszymi artykułami i klauzulami” – tak Saddam Husajn przekrzykiwał sędziego, gdy ten czytał mu wyrok śmierci. W 1982 r. Saddam zemścił się na 148 mieszkańcach miasta Dudżail za nieudaną próbę zamachu na niego. Za tę właśnie zbrodnię sprzed 24 lat został skazany na powieszenie. W Iraku na wyrok czekali przede wszystkim żołnierze. Ustawili dodatkowe przejścia kontrolne na głównych drogach w kraju, ogłosili godzinę policyjną w miastach, gdzie Saddama jeszcze się lubi. Bali się, że wiadomość tylko zachęci sunnickich rebeliantów do walki. W opanowanym przemocą kraju skazanie obalonego dyktatora nie będzie służyć pojednaniu. To bowiem pojęcie z czasów pokoju. Na wojnie procesy z reguły przyjmowane są jako polityczne. Dobrze o tym wiedział Saddam, który przez rok pojawiał się na sali sądowej z Koranem w ręku. Wiedzieli o tym też jego najbliżsi współpracownicy, którzy współczucia u Irakijczyków szukali odwołując się do tradycji plemiennej – na rozprawy ubierali się w stroje etniczne. Premier Al-Maliki przekonywał, że wyrok pomoże ulżyć wdowom i sierotom w cierpieniu, tym wszystkim, których dotknęły okrutne represje. Cieszył się, że po latach dyktatury nastaną rządy prawa. Jednak przez ostatnie 3 lata Irakijczycy nie rozstali się ze śmiercią nawet na chwilę. Czy zatem poruszy ich śmierć byłego dyktatora? No i sam trybunał, przed którym stanął dyktator, to dziwna hybryda. Niby jest to iracka instytucja, lecz wspierana przez obce siły; niby oparta na prawie międzynarodowym, lecz czerpie z irackiej tradycji prawniczej; niby powojenna, lecz powołana na polu walki. Szkoda, bo sprawiedliwość to poważna sprawa, a tak proces odbył się jakby na niby.