Archiwum Polityki

Czterdzieści lat później

Wraca do mnie pytanie przy brydżowym stoliku:
– Ej, dlaczego pan filuje w cudze karty?
– Bo ja nie lubię hazardu.

Nie warto dziś filować. Wiadomo: same asy. Popatrujący krzywo na rozgrywaną partię (trzy partyjki właściwie) znaleźli się w sytuacji aktora z anegdoty. Wybrał się do teatru, później pytany o wrażenie przeciągle westchnął:
– Oni grają moje role.

Coś w tym jest: łatwo sobie wyobrazić niedopuszczonych do gry jako rozgrywających – sami swoi, swojska szopa, ty mnie teczką, ja ci kopa! Takie bywają zachowania w tym salonie, o którym ciągle czytam, lecz w żaden sposób nie potrafię go zlokalizować. Pewnie bierze się to stąd, że nadal słabo znam Warszawę, chociaż obchodziłem właśnie małe prywatne święto: czterdzieści lat temu w listopadzie 1966 r. przeniosłem się z Łodzi do stolicy. Wówczas miasta zamkniętego – nie było mowy o etacie bez zameldowania, zameldowanie zaś na pobyt stały było wykluczone bez etatu. Ja dostałem etat po samobójczyni.

W Łodzi zostawiłem pierwszą ważną w moim życiu kawiarnię – Honoratkę. Lokal integracyjny: tu Romek Polański, tam waluciarz wyglądający tak nieuczciwie, że od razu nabierało się do niego zaufania. Piękne dziewczyny, dojeżdżający do filmu sławni aktorzy, miejscowa elita na głodzie intelektualnym: w Honoratce subtelny poeta i ceniony radiowiec tłukli się krzesłami – o wielkość dzieła Szekspira.

W Warszawie było inaczej. Wydarzenia mieszkały w dowcipach, literatura przypominała się nagle załomkiem muru, fragmentem krajobrazu. Sylwetka Pałacu Kultury – Konwicki. Apteka przy placu Trzech Krzyży w szarej jak dym kamienicy – tu zaczynał się „Zły” Tyrmanda.

Polityka 45.2006 (2579) z dnia 11.11.2006; Groński; s. 110
Reklama