Archiwum Polityki

Kto nigdy nie żył...

Odebiucie Andrzeja Seweryna w roli reżysera filmowego wiele dobrego nie da się, niestety, powiedzieć. Wybitny aktor przejął się chyba zbyt mocno ewangeliczną tematyką „Kto nigdy nie żył...” – współczesnego moralitetu nawiązującego do biblijnej przypowieści o Hiobie. Skutek jest taki, że zamiast płynnej, w miarę logicznej fabuły na ekranie króluje patos i kompletny brak poszanowania dla zasad zdrowego rozsądku. Dylematy młodego księdza, który zostaje poddany próbie wiary (pomaga narkomanom, a sam okazuje się nosicielem wirusa HIV i zaczyna wątpić w sens powołania), są przedstawione tak schematycznie, że nie sposób w nie uwierzyć nawet wówczas, gdy próbuje się on targnąć na swoje życie. Po niedoszłym samobójczym akcie ksiądz szybko wraca do siebie i już w następnej scenie pryncypialnie odmawia pójścia do łóżka pięknej dziewczynie (w tej roli Joanna Sydor), powołując się na swe kapłaństwo. Hipokryzja i kabotynizm granej przez Michała Żebrowskiego postaci zdumiewa, a nawet śmieszy, szkoda tylko, że takiej reakcji nie przewidzieli autorzy filmu, głęboko przekonani, że ich dzieło dorównuje co najmniej genialnej „Misji”. Gwoździem do trumny koturnowego dramatu Seweryna są oazowe piosenki śpiewane przez Roberta Janowskiego. Nie, żebym miał coś przeciwko popularnemu piosenkarzowi. Rzecz w tym, że ani wykonawca, ani to, co śpiewa, w żaden sposób nie pasują do przypisywanej im w filmie funkcji – wyrażenia ideałów pokolenia polskich yapiszonów. Kto nigdy nie czuł...

Janusz Wróblewski

Polityka 39.2006 (2573) z dnia 30.09.2006; Kultura; s. 64
Reklama