W prawdzie debata Tusk–Kaczyński wszystkich naszych wątpliwości nie rozwiała, ale snop światła na wiele spornych kwestii jednak rzuciła. Z rzeczy najbardziej istotnych dowiedzieliśmy się, że premier Kaczyński miał na początku lat 90. mały pistolecik, za pomocą którego bynajmniej nie usiłował zastrzelić przypadkowo spotkanego w windzie Donalda Tuska, chociaż mógł. To oczywiście wiele wyjaśnia, bo jeśli nie próbował wyeliminować Tuska w tamtych odległych czasach, kiedy dysponował zarówno małym pistolecikiem jak i dogodną okazją, to wyssane z palca są oskarżenia, że chciałby Tuska wyeliminować dzisiaj, kiedy mały pistolecik gdzieś mu się zapodział, w dodatku obaj panowie poruszają się różnymi windami.
Na usta ciśnie się pytanie, po co premier miał ten pistolecik? Czy było to narzędzie obrony przed chamskimi zaczepkami polityków Unii Demokratycznej, Wałęsy i Wachowskiego, czy raczej subtelny instrument (instrumencik?) w politycznych zabiegach? Nie wiemy, czy premier swój pistolecik w windzie rzeczywiście wyjął i pomachał nim przed Tuskiem (który twierdzi, że tak właśnie było), nie wiemy także, czy wyjęcie pistolecika było wyrazem szczerej chłopięcej dumy z posiadania spluwy, czy też wstępem do przedstawienia przyszłemu liderowi PO jakiejś poważnej politycznej oferty nie do odrzucenia. Wiemy natomiast, że oferta nie została przyjęta, a mimo to premier swojego pistolecika nie użył, co dobrze świadczy o jego kulturze politycznej. Być może zresztą premier zwyczajnie nie chciał jechać z Tuskiem w tej samej windzie i po prostu dał temu zbrojny wyraz. Wiemy, że już wtedy premierowi i Tuskowi w jednej windzie nie było po drodze, więc nie wiadomo, po co Tusk w ogóle się dosiadał?