Przyszła jesienna depresja, a szerokie kręgi wyborców ogarnęła czarna rozpacz. W tej sytuacji naprawdę trudno było zwlec się z łóżka, umyć się, ubrać, pójść do lokalu wyborczego, zapoznać się z kartami do głosowania, odhaczyć na każdej po jednym nazwisku, a potem jeszcze wziąć to wszystko w rękę i pod czujnym okiem komisji wrzucić do naprędce skleconej urny. Zwłaszcza że na tego, na kogo się z takim trudem zagłosowało, w zasadzie w ogóle nie miało się ochoty głosować i prawdę mówiąc, głosowało się na niego tylko dlatego, żeby broń Boże nie głosować na tego, co to wiadomo, że absolutnie nie ma co na niego głosować.
Oczywiście można było w ogóle nie iść i nie głosować. Ale się poszło, po pierwsze dlatego, żeby nie robić frekwencyjnego skandalu, który rozdmuchają nieprzychylne nam zachodnie media. Po drugie dlatego, że gdyby się nie poszło, wtedy ten, co to wiadomo, że absolutnie nie ma co na niego głosować, mógłby wygrać i byłoby nieszczęście, większe, niż gdyby wygrał ten, na którego nie miało się ochoty głosować (choć szczerze mówiąc, niewiele większe). Ale nawet w takich trudnych momentach na niebie pojawiają się sygnały jasne, budzące skrajny optymizm. Oto przez kilka dni cała Polska śledziła brawurowy lot przez Atlantyk czterech naszych myśliwców F-16 (cena 50 mln dol. za sztukę), które jak się okazuje były tak nowe, że przed startem nikt nie zdążył sprawdzić, czy działają. Na szczęście okazało się, że w zasadzie tak. Z tym że, jak zapewnia producent, są to maszyny inteligentne i dlatego zaraz po starcie, zamiast do Krzesin pod Poznaniem, postanowiły udać się zupełnie gdzie indziej, choćby i na Islandię. Dopiero stamtąd udało im się jakoś dolecieć do kraju, a specjalnie powołana komisja właśnie ustala jak.