Jeszcze nie tak dawno Szaron twierdził, że należy zgładzić Arafata, nauczyć Palestyńczyków rozumu, a zamiast oddawać im Gazę i Zachodni Brzeg – po prostu pokazać figę. W trakcie kampanii wyborczej, jak przystało na statecznego męża stanu, ograniczał się do stwierdzenia, że nigdy nie poda Arafatowi ręki. W istocie rzeczy powinien wysłać przewodniczącemu Autonomii Palestyńskiej depeszę dziękczynną. Bo przecież gdyby Arafat zaakceptował mediacyjną ofertę prezydenta Clintona, gdyby wywiesił palestyńską flagę na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie i zaakceptował przyjęcie odszkodowań jako rozwiązanie problemu uchodźców, równocześnie podpisując umowę pokojową z Izraelem, to przypuszczalnie 73-letni emerytowany generał poszedłby także na emeryturę partyjną.
W izraelskim społeczeństwie nastąpił psychologiczny przełom: zaistniała gotowość oddania wschodniej Jerozolimy i oddania 95 proc. Zachodniego Brzegu na rzecz niepodległej Palestyny. Gdy jednak gotowość ta została odrzucona przez Arafata, który uparł się przy swoim „wszystko albo nic” – sypią się do urn wyborczych kartki z napisem „Szaron”. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że stary wyga wojenny obiecywał wyborcom to, czego najbardziej pragnęli: zakończenia stanu wojny z Palestyńczykami. Zapytany, jak to uczyni, odpowiadał: – Nie żądacie chyba, abym przedwcześnie odkrył karty.
Za namową doradców od public relations Ariel Szaron nie udzielał wywiadów, ba, odmówił nawet wzięcia udziału w tradycyjnym telewizyjnym pojedynku ze swoim rywalem Ehudem Barakiem. Jego doradcy wiedzieli, co robią. Gdy tylko otwierał usta, wyłaziło szydło z worka. „Kfar Habad” jest mało znanym tygodnikiem, czytanym wyłącznie przez chasydów. Chcąc sobie zapewnić głosy religijnych Żydów, Szaron zgodził się na rozmowę z redaktorem pisma.