Nie przyłączę się do chóru zachwyconych ostatnią premierą w Narodowym – „Na czworakach” Tadeusza Różewicza w reżyserii Kazimierza Kutza – może dlatego, że tkwią mi jeszcze pod czaszką poprzednie wystawienia tej komedii. Pamiętam celną jak brzytwa ironię – i lekkość! – prapremiery Jerzego Jarockiego sprzed ćwierćwiecza z kreacjami Zbigniewa Zapasiewicza, Ryszardy Hanin, Józefa Nowaka – tudzież wielką rolę Igora Przegrodzkiego w inscenizacji Tadeusza Minca sprzed piętnastu lat, kiedy to burleskowy poeta Laurenty prawdziwie wniebowstępował w finale, a w jego cytowaniu Kochanowskiego nie było krzty kabotyństwa. Najnowsza realizacja (w której Przegrodzki gra – smakowicie – pudla-Mefista) toczy się ciężko, dosadnie, z zadęciem i celebrą, podkreślaną organowymi tonami Jana Kantego Pawluśkiewicza. Wyparowały gdzieś Różewiczowskie rozmyślania o istocie poetyckiej twórczości, wtrynione w groteskową formę, ale przecież obecne; zgubiły się drwiące odniesienia do faustycznego mitu. Pogrubiały kpiny z patetycznych gestów i pomnikomanii; miejsce artysty, wszelkim sposobem broniącego się przed przeróbką w marmurowe popiersie, zajął sympatyczny abnegat, maślanym wzrokiem wodzący za popiersiem (gołym) Bożeny Stachury, skądinąd wartym adoracji. Wyraziste epizody Andrzeja Blumenfelda i Jerzego Łapińskiego (kapitalnie uchwycony syntetyczny członek związku literatów), pozostały osobne, niewplecione w całość przedstawienia. Co do roli głównej: Ignacy Gogolewski jest z pewnością w świetnej formie, perfekcyjnie wykonuje zadanie, umie śmiać się z siebie samego. Niemniej aktorowi wymknęły się ostatnio gorzkie słowa o uznaniu, które przyszło dopiero, gdy swój diapazon serio zmienił na błazeństwo; wiwaty dla Laurentego zdają się tę konstatację potwierdzać.