Debiut reżyserski Janusza Kamińskiego, najsłynniejszego polskiego operatora pracującego w Stanach, zdobywcy dwóch Oscarów, obydwu za zdjęcia do filmów Stevena Spielberga: „Lista Schindlera” i „Szeregowiec Ryan”. Otwierająca ten drugi obraz sekwencja lądowania aliantów na wybrzeżu Normandii to jeden z największych wyczynów sztuki operatorskiej w dziejach kina. W „Straconych duszach” też zwracają uwagę zdjęcia, których autorem jest wprawdzie Mauro Fiore, ale trudno sobie wyobrazić, by sam Kamiński stał z boku. Więc najpierw o tym, co w filmie może się podobać. Przede wszystkim jest tu Winona Ryder, moja (i nie tylko) ulubiona aktorka, subtelna i wrażliwa, ale obdarzająca grane przez siebie postacie silną osobowością. No i właścicielka najbardziej fotogenicznej pary oczu w dzisiejszym kinie. Bardzo dobrą muzykę napisał Jan A.P. Kaczmarek. Do reżyserii też w zasadzie nie można mieć pretensji, jak na debiutanta Kamiński spisał się więcej niż poprawnie i ma powody, żeby spokojnie planować następne realizacje, o czym wspominał trochę łamaną polszczyzną (wyjechał 20 lat temu, kiedy miał 19 lat) podczas jednodniowej wizyty w kraju. Film „Stracone dusze” ma natomiast jeden, i to dosyć istotny mankament, mianowicie mało oryginalny, a właściwie po prostu słaby scenariusz. Można się domyślać, iż projekt powstał w związku z dekadenckimi nastrojami końca tysiąclecia, szkoda jednak, że Pierce Gardner nie wykazał się inwencją. Historia o parafialnej nauczycielce, wyzwolonej swego czasu przez egzorcystę od Złego, która wskutek zbiegu tajemniczych okoliczności musi samodzielnie zapobiec przepoczwarzeniu się autora bestsellerów o zbrodniarzach w szatana, razi naiwnościami nie do wytrzymania.