Archiwum Polityki

Teatr musi boleć

Rozmowa z Pawłem Miśkiewiczem, laureatem Paszportu „Polityki”

Napisano o panu: „Miśkiewiczowi chodzi w teatrze o szukanie i znajdowanie siebie”. Czy rzeczywiście jest pan sam sobie drogowskazem?

Bardzo osobiście traktuję to, co robię. Czasem wyrzucam sobie nawet, że zbyt mało marketingowe – to teraz takie modne słowo – jest moje myślenie o teatrze. Staram się sięgać przede wszystkim po to, co mnie samego w danym momencie interesuje, co mnie boli, co bezpośrednio przekłada się na moje emocje. Jestem na takim etapie, kiedy wstępny okres formowania ma się już za sobą i gdy odniosło się już pierwsze rany. Życie zdążyło mnie już przemielić, przymusić do kompromisów, pozbawić złudzeń. I często właśnie o takich ludziach – odartych z marzeń, samotnych, starających się chronić przed bólem i zniechęceniem – opowiadam.

O jakich kompromisach pan mówi?

Może użyłem złego słowa. Odbyłem długą drogę do punktu, w którym jestem. Próbowałem wielu rzeczy, zdawałem na wydział wokalny Akademii Muzycznej, chciałem być architektem. Studiowałem teatrologię, ponieważ wydział aktorski nie od razu chciał mnie przyjąć. Gdy skończyłem aktorstwo i dostałem się do Starego Teatru, byłem przekonany, że Pana Boga za nogi złapałem. Przez dwa sezony grałem, po czym propozycje się nagle urwały i znów poczułem, że muszę o siebie zawalczyć. Stąd reżyseria, która mi dostarcza dziś satysfakcji i prawie wypełnia kalendarz. Od niedawna jest nowe wyzwanie: kierowanie dużym teatrem. Więc może są to nie tyle kompromisy, ile ciągłe weryfikowanie marzeń, przewartościowywanie samego siebie?

Dziewięć lat temu, gdy dowiedziałem się, że urodzi mi się dziecko, siadłem i powiedziałem sobie, człowieku, nie możesz dać się pieluchom. Tamtej nocy postanowiłem zdawać na reżyserię; w dniu, w którym zdałem, przyszedł na świat syn.

Polityka 6.2001 (2284) z dnia 10.02.2001; Kultura; s. 46
Reklama