Zastanawiano się kiedyś w gronie przemądrzalców, dlaczego kogut pieje przed świtem. Przeważył pogląd, że ptaszysko chce zdążyć do porannego wydania gazet. Nie wiem, czy warto tak się spieszyć. W każdej (no, prawie w każdej) gazecie wypowiada się minister Lech Kaczyński. Rozmowy z nim przypominają sławny dialog. Ozdobę pamiętników i alfabetów wspomnień. Mecenasa Śmiarowskiego posadzono obok prokuratora. Przy zakąskach mecenas Ś. zapytał:
– Ile metrów ma sznur, na którym ma zadyndać wisielec?
Prokurator chrząknął. I grzecznie wyjaśnił. Wtedy znów padło pytanie:
– Sznur jest do jednorazowego użytku, czy korzysta się z niego przy następnej okazji?
Prokurator wyjaśnił i tę kwestię. Ale już mniej grzecznie.
– Interesuje mnie – odezwał się mecenas – ile kosztuje metr takiego sznura.
Prokurator eksplodował niczym mina przeciwpiechotna:
– A cóżeś się pan przyssał do mnie z tymi pytaniami. Tylko stryk i stryk!
– Przepraszam, ale o czym ja mam z panem rozmawiać? – zafrasował się adwokat.
Ostatnio minister Kaczyński zawędrował nawet do „Naszego Dziennika”. „W tym kodeksie kary śmierci nie będzie. Trzeba zdawać sobie sprawę, że nie ma obecnie na jej wprowadzenie żadnych szans” – westchnął z goryczą humanisty. Skoro wie, że nie ma szans na spełnienie swojej wizji, dlaczego ciągle o tym mówi? Wiadomo, dlaczego: odwołanie się do ulicznej interpretacji jedynego zrozumiałego kodeksu – Kodeksu Hammurabiego – zapewnia popularność. A przecież tak niedawno wydawało się, że polski głos w sprawie kary śmierci to „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego.
Bliższe odczuciom społecznym są sceny powojenne: publiczne egzekucje.