Zacząłem nowe stulecie od wędrówek po Stanach Zjednoczonych. Każda nowa podróż za Ocean, nawet jeśli wypada po bardzo krótkiej przerwie, jest okazją do jakichś nowych myślowych przymiarek. Stany są bez wątpienia lokomotywą dzisiejszego świata i cokolwiek dzieje się w Stanach, to zawsze, wcześniej czy później, odbije się w naszej Europie i w końcu trafi nad Wisłę. Inne miejsca świata potrafimy oglądać bez potrzeby robienia wspomnianych przymiarek. To co dzieje się na przykład w Indiach albo w Iranie jest ciekawe, ale nas tak bezpośrednio nie dotyczy. To co dzieje się w Stanach do nas przyjdzie i dlatego każdy chyba człowiek chce ocenić, czy to dla nas dobre, czy też złe.
Kiedy szukam podstawowych różnic między kontynentami, natychmiast przychodzą mi na myśl koleiny wyżłobione przez antropologów. Od nich nauczyłem się spostrzegać tę podstawową różnicę, jaką jest stosunek do przestrzeni i czasu. Stany, podobnie jak Rosja czy Kanada, mają więcej miejsca niż ludzi. My w Europie byliśmy od wieków stłoczeni na niewielkim, ale żyznym kontynencie i cenimy sobie każdą piędź ziemi (muszę wyznać, że chociaż ją cenię, to nie jestem pewien, ile piędzi zajmuje mój ogród przy domu). W Stanach było zawsze dość przestrzeni, stąd też amerykańskie miasta ciągną się kilometrami, bo każdy chce mieć ogródek, a pojęcie bliskości jest względne. W Los Angeles można jechać na kolację po przeciwnej stronie miasta i pokonywać dystans taki jak z Krakowa do Katowic, w Polsce dopiero od czasu istnienia autostrady taka podróż jest praktycznie wykonalna (choć nieprzyjemnie kosztowna) i sądzę, że jeszcze niewielu zamożnych mieszkańców Katowic pozwala sobie na takie wyskoki. Żeby zaostrzyć przykład, przypomnę mego znajomego milionera, który zaprosił mnie kiedyś na śniadanie w miejsce odległe o godzinę lotu odrzutowcem, a więc o kilkaset kilometrów – samoloty latają regularnie co pół godziny, więc odległość staje się zupełnie bez znaczenia.