W każdą podróż badawczą wybieram się z zaciekawieniem, ale do Polski także z radością; to moja pierwsza ojczyzna, mogę bez przeszkód rozmawiać nie tylko z oficjelami, ale także z wieloma przyjaciółmi ze środowiska naukowego, w którym sam obracałem się do czasu wyjazdu 20 lat temu. Panują wśród nich kiepskie nastroje i przeważa pesymizm: uważają lata wysokiej koniunktury 1995–97 za wyjątkowe na tle szarej codzienności. Tymczasem ja i współautorka raportu Beata Smarzynska twierdzimy, że trzeba by wyjątkowego talentu polityków, żeby polskie szanse na sukces zaprzepaścić.
Powodem waszego pesymizmu jest rosnący szybko deficyt na rachunku obrotów. Polska znacznie więcej importuje niż eksportuje. Ale mało kto zadaje pytanie, co mianowicie importuje: otóż połowa pieniędzy idzie na zakupy inwestycyjne. To musi wydać owoce, tylko trochę trwa, na ogół 3–4 lata. Mało kto także zdaje sobie sprawę, że to gwałtowne pogorszenie wzięło się głównie z załamania eksportu do Rosji; nie zmniejszy to bólu, ale warto zastanowić się, czy to zjawisko może być cykliczne, czy może się powtórzyć? Wydaje się, że nie, a pierwsze jaskółki ożywienia eksportu do Rosji już się pojawiły.
Wielki i rosnący udział w inwestycjach przemysłowych ma kapitał zagraniczny. W wielu rozmowach słyszałem ton rozczarowania: oni tu chcą kupić tylko rynek. Oczywiście Polska jest łakomym kąskiem, blisko 40 mln ludzi o rosnącej zamożności; ale jak dowodzą liczby, ten zagraniczny kapitał jest dobrym i korzystnym dla Polski eksporterem. W polskich sklepach widziałem wiele towarów opatrzonych napisami we wszystkich językach narodów środkowej Europy; wytwórnia jest w Polsce lub w Rumunii, rynek wszędzie, a duże firmy międzynarodowe mają już rozbudowaną sieć dystrybucji, czyli i niższy koszt dotarcia do konsumenta.