Przy normalnym stanie rzeczy intencje stron byłyby jasne: Unia pokazuje, że naprawdę chce uzyskać gwarancje dla realizacji ustalonego programu, a jeżeli ich nie uzyskuje, kończy zdecydowanie ten etap koalicyjnej współpracy. Akcja ma czas na wyjaśnienie swej wewnętrznej sytuacji, a więc przede wszystkim ustalenie, czy ma odpowiednią liczbę głosów do popierania rządu (której brak jest podstawą obecnego kryzysu) i o ile zdoła to zrobić, może przystąpić do rozmów.
Tymczasem zaczął się realizować scenariusz najgorszy z możliwych: rozmowy, z których niewiele wynika, wydłużająca się lub skracająca lista kandydatów na premiera, chaos i zupełna niejasność co do intencji: czy obie strony chcą tę koalicję jeszcze kontynuować, czy też całe zamieszanie wynika po prostu z faktu, że nikt nie ma odwagi, by powiedzieć to ostatnie słowo: koniec.