Eksportowa niemoc – mimo optymistycznych prognoz Banku Światowego – najwyraźniej nadal się pogłębia. W pierwszym kwartale dorobiliśmy się deficytu handlowego nawet z Ukrainą, jednym z nielicznych państw, z którymi mieliśmy dotychczas nadwyżkę w obrotach. Przewidziana w tegorocznym budżecie dynamika eksportu na poziomie 14 proc. jest sennym marzeniem. W kwietniu Ministerstwo Gospodarki oficjalnie obniżyło prognozę trzyipółkrotnie, do 4 proc. (import wzrosnąć ma o 6 proc.). Nie licząc ubiegłorocznej zapaści, byłby to najgorszy wynik od 1994 r. W najsłabszym jak dotąd pod tym względem 1996 r. eksport wzrósł o blisko 10 proc.
Wielu ekonomistów nadal wierzy, że za sprawą ostatniego zasłabnięcia złotego i lepszej koniunktury na Wschodzie i Zachodzie nasz eksport wkrótce odżyje. Przypomina to wiarę w uleczenie raka aspiryną.
Nasza siermiężna oferta eksportowa stanowi wierne odbicie gałęziowej struktury polskiej gospodarki. W odróżnieniu od czeskiej, a zwłaszcza węgierskiej, pozostaje ona po staremu zdominowana przez gałęzie surowcowe oraz produkujące nisko przetworzoną masówkę. Dlatego wyroby przemysłowe stanowią 46 proc. naszego wywozu, a na Węgrzech 74 proc. Wyroby zaliczone do ekskluzywnej grupy high technology to ledwie 5 proc. naszego wywozu. Handlując surowcami i niewykwalifikowaną pracą nie możemy oczekiwać eksportowego cudu.
Płacimy za pazerność
Niestety, wiele wskazuje na to, że w najbliższych latach będzie jeszcze gorzej. Po pierwsze od pewnego czasu wyraźnie spada tzw. przerób uszlachetniający, na którym stał m.in. eksport przemysłu lekkiego. Powód? Różnice w płacach między nami a zachodnimi zleceniodawcami przestają kompensować ogromną przepaść w wydajności pracy. We wspomnianym przemyśle lekkim przeciętne zarobki są wprawdzie ok.