– Uważam, że Constanza nie została jeszcze dostatecznie upokorzona – mówi znajoma telewidzka po obejrzeniu kolejnego odcinka „Posłańca szczęścia”, meksykańskiej telenoweli – ale Nissa jeszcze da jej popalić. – A wiesz – dodaje jej mąż – że ta Nissa od początku serialu jest stale w tej samej sukience?
Rozmówcy należą do 30-proc. widowni oper mydlanych z wyższym wykształceniem. U wielu osób latynoskie telenowele wzbudzają, tak jak i u nich, niejednoznaczne emocje i odczucia. Zaciekawienie akcją, sympatia dla bohaterów czy chęć poznania ich losów miesza się z cynicznym rozbawieniem, kpiną i lekceważeniem dla samego gatunku. Badacze mediów zgodni są co do tego, że w rzeczywistości znacznie więcej widzów od tych, którzy się do tego wprost przyznają, przynajmniej incydentalnie ogląda tasiemcowe seriale. A zdarza się często i tak, że nawet odporni widzowie nieoczekiwanie dla samych siebie ulegają uwodzicielskiej mocy telenoweli jak urokowi niechcianego amanta. Czar latynoskiego macho, który początkowo wydaje się śmieszny i groteskowy, po pewnym czasie może nabrać poloru i wartości, choćby dlatego, że w pobliżu nie ma nikogo innego ani lepszego na widoku. Tak samo bywa z telenowelą. Widz zatrzymuje się przy niej na chwilę w poszukiwaniu jakiegoś atrakcyjnego programu i zostaje wciągnięty na dłużej przez ową nie dającą się wcale łatwo sprecyzować uzależniającą siłę.
Kobieta udręczona
Polscy telewidzowie z wielkim zaangażowaniem śledzą losy latynoskich machos i ich kobiet. W stacjach komercyjnych można codziennie (od poniedziałku do piątku) obejrzeć co najmniej osiem telenowel pochodzących z Meksyku, Peru lub Wenezueli.