Trudno zmusić widza, by przez godzinę siedział przed telewizorem i słuchał, co mu mają do powiedzenia dziennikarze i ich goście. Straciły już dawno walor świeżości widowiska typu talk-show. Stacje prześcigają się więc w walce o widza (czyli reklamy) zapraszając do studia a to ludzi z marginesu społecznego, a to agresywnych dewiantów, a to artystów o ekscentrycznym stylu bycia, a to polityków, którzy zbulwersowali ostatnio swoich wyborców jakimiś wyczynami nie zawsze związanymi z ich podstawową działalnością. Mimo to skutki nie zawsze są gwarantowane. Nawet jeśli prowadzący widowisko dziennikarz krzyczy, płacze czy miota się po studiu.
Ewa Bakalarska w „Rozmowach w toku” nie zastosowała żadnego z wyżej wymienionych chwytów. Jest bezpretensjonalna, a nie egzaltowana, dociekliwa, lecz nie agresywna, miła, choć nie nadskakująca, bezpośrednia i nieprotekcjonalna. Wykazuje się też dobrą znajomością zagadnienia, o którym jest mowa, co wśród telewizyjnej braci nie jest powszechne. Główną zaletą jej programów są tematy. W „Rozmowach” mówi się o sprawach wziętych wprost z życia. I nie ma tu tematów tabu, choćby to były sprawy nie wiem jak drażliwe, krępujące czy wręcz intymne.
Oto w minionym tygodniu obejrzałem programy dotyczące kosztów narzeczeństwa, związków bez sakramentów małżeńskich, dzieci pochodzących z ciąży wspomaganej. W sumie spędziłem z Ewą Bakalarską niemal trzy godziny. Ani przez chwilę tego nie żałowałem. Wszystkie rozmowy bowiem były dla mnie wielce pouczające. Myślę zaś, że część telewidzów mogła oglądając „Rozmowy” odnieść bezpośrednie korzyści. Opowieści o narzeczonych naciągaczach (bez różnicy płci) mogły być traktowane jako przestroga.