Archiwum Polityki

Sezon na leszcza

[dla koneserów]

Gliniarz, którego gra reżyser Bogusław Linda, niezły moczymorda i w ogóle lewus, ma poważny problem, którego istotę streszcza w jednym prostym zdaniu, niestety, nie do zacytowania w oryginalnym brzmieniu, ale czytelnik i tak się domyśli. Otóż, krótko mówiąc, ktoś p... jego żonę. Widz znający jako tako najnowsze dzieje kina polskiego, natychmiast dopatrzy się tu cytatu z kultowych „Psów” Pasikowskiego i będzie miał rację. Na szczęście, nie jest to jedyny wzór, do którego odwołuje się mało jeszcze doświadczony reżyser: widać wpływy Quentina Tarantino, braci Coen i wielu innych ambitnych artystów. No, ale tak naprawdę to jest tutaj kino drogi pomieszane z filmem akcji, obydwa wątki biegną przez większą część projekcji równolegle, a w finale się przetną, tak jak być powinno. Oto gliniarz Linda, szukając forsy na wódę, wychodzi na drogę, by zatrzymać kolejnego „leszcza”, czyli frajera, i trafia na Mercedesa, którym ucieka rodzeństwo dwudziestolatków. Obrabowali bank, by zdobyć środki na wyjazd za granicę, ale podejrzewamy, iż raczej nie zdążą na samolot, zwłaszcza kiedy w tajemniczych okolicznościach tracą zagrabione pieniądze, a w przejętym samochodzie znajdują czteroletniego chłopca, który odbędzie z nimi dalszą drogę. Ale wystarczy o fabule. Film jest naprawdę dobrze zrobiony, natomiast aktor Linda pokazał, iż jako reżyser wcale nie jest gorszy od klasyków naszego kina akcji, a może nawet lepszy. Niektóre sceny (np. napad na bank) to znakomita robota operatora (Łukasz Kośmicki) i montażysty (Ewa Romanowska-Różewicz). Gdyby odlać trochę czerwonej farby, wyrzucić połowę niepotrzebnych wulgaryzmów, film by tylko zyskał. Nie jestem też zachwycony zakończeniem, w którym autorzy uprościli sobie trochę sprawę, opowiadając zza kadru dalsze losy bohaterów, nie zawsze zgodne z naszymi przewidywaniami, np.

Polityka 5.2001 (2283) z dnia 03.02.2001; Kultura; s. 43
Reklama