Dorota Macieja: Tygodnie Słonimskiego. Prószyński i S-ka. Warszawa 2000
Kiedy nie ma kury, musi wystarczyć rosół. Dopóki nie ukaże się pełne wydanie „Kronik tygodniowych” (1927–39) Antoniego Słonimskiego, pocieszamy się wyborami jego felietonów. Dorota Macieja wpadła. I to na pomysł – jak podpowiada Lec. Ułożyła te pozornie ulotne teksty tematycznie, przeplatając wyimki i fragmenty własną konferansjerką. Można i tak: konferansjerów dzisiaj na lekarstwo; lekarstwa na konferansjerów dotąd nie wynaleziono. Zapowiedzi Doroty M. psuje to, co Pan Antoni nazywał Kultem Wielkich Adresów. Stale przed kimś dyga. A to przed Gombrowiczem (cenił AS), to znów przed Miłoszem czy Adolfem Rudnickim (też chwalili). Tak jakby bez zaświadczeń i podkładek nawet absolwent uczelni im. Wańkowicza nie poznał się na literackiej klasie i dowcipie kronikarza. Nie czepiam się dłużej: dzięki pani Macieji czytelnik dowie się, co Słonimski sądził o systemach totalitarnych, wszechwładzy biurokracji, antysemitach i Żydach, głupocie i ponuractwie, mecenacie państwowym i rządach silnej ręki. Wiele przewidział. Łącznie z tym, że meteor w Zachęcie gotów wywołać skandal: „Taka świnia przyleci, i koniec, a ja mogę mieć kłopoty”. Książkę Prószyński i S-ka wydali tak, jak wydaje się ukochane dziecko. Świetny papier, starannie dobrane zdjęcia i rysunki. Nie rozumiem co prawda, dlaczego karykaturę (piórka Topolskiego) podpisano: „Antoni Słonimski jako Książę Walii”. Brzmi to tajemniczo. W rzeczywistości karykatura nawiązywała do sentymentu AS do Wellsa. Podpisano ją więc: „Prince of Wells”. To jest dowcip, kalambur, żarcik. I jak tu nie powtórzyć za felietonistą: „Brak poczucia humoru nie zawsze jest oznaką powagi”.