W 2000 r. obok dziury zaplanowanej, czyli deficytu budżetowego, niespodziewanie pojawiła się druga, wielkości prawie 5 mld zł. Popruły się bowiem dochody, jakie miały wpłynąć z podatków VAT, PIT oraz akcyzy, a dodatkowo nader kiepski w rachunkach okazał się minister edukacji. O tyle samo trzeba więc było ciąć wydatki. Elżbieta Suchocka, dyrektor departamentu budżetu państwa w Ministerstwie Finansów, która zarządza państwową kasą, strzygła dotacje jak trawnik, równiutko. Wszyscy wojewodowie dostali mniej o około 2 proc. Resorty miały większe cięcia, aż 99 mln zł obcięła własnemu szefowi. Nie wnikając w drobiazgi, czyli jakie rachunki nie zostaną popłacone, telefony, światło czy remonty? W następnym etapie pytanie, komu nie dać, zadawano sobie szczebel niżej. O tym więc, że ofiarą padło metro, zadecydowała nie ona, ale wojewoda mazowiecki. O odebraniu części przyrzeczonych pieniędzy wyższym uczelniom – minister edukacji narodowej. Operacja jest tym bardziej bolesna, że kto nie dostał, temu przepadło, zaległe dotacje nie przechodzą bowiem na następny rok.
Karząca ręka pani dyrektor dosięgnie każdego ministra, ale już nie prezydenta. Kancelariom Sejmu, Senatu, premiera, prezydenta i kilku innym ciałom pieniędzy odebrać nie można. Zawodzi też nadzieja, że najwyższe władze, tak usilnie namawiające obywateli do ograniczania postaw roszczeniowych, same dadzą im dobry przykład. Owszem, było tak na samym początku. W 1991 r., gdy prezydent Lech Wałęsa miał się udać z oficjalną wizytą za granicę, zabrakło pieniędzy na samolot, więc dyplomacja wymyślała dobre powody, żeby przełożyć wizytę na później. Teraz już prawie wszyscy pilnują, żeby co do grosza dostać tyle, ile im się należy. Niech zabierają innym.
Mimo to w dziurawym minionym roku dobrowolnie zrzekła się 20 mln zł Kancelaria Sejmu, Senat zrezygnował z 4,5 mln zł, a rzecznik praw obywatelskich z 2 tys.