Utopienie dziecka w Wiśle, wrzucenie żywego czterolatka do lodowatej głębiny (jeden wujek bierze za rączki, drugi wujek bierze za nóżki, raz, dwa, trzy i bęc do wody) – to jest zbrodnia z rozmaitych względów szczególna. Jest ona szczególna między innymi z powodu swej – powiedziałbym – wyjątkowej szkodliwości prawnej, a także z powodu wyniszczających konsekwencji psychologicznych. Mniejsza nawet o to, że wyjątkowe w swym bezbarwnym, czyli piekielnym okrucieństwie zabójstwo dało asumpt do wznowienia ożywionej dyskusji nad przywróceniem kary śmierci, o to – powiadam – mniejsza, spór ten przy różnych zbrodniczych okazjach będzie tak czy inaczej rytualnie wznawiany i trzeba jedynie mieć nadzieję, że do niczego więcej poza sporem tu nie dojdzie.
Przez specjalną szkodliwość prawną i psychologiczną rozumiem zamęt, jaki zbrodnia ta posiała w samym świecie zbrodni, idzie mi o bardzo niebezpieczne zburzenie rozmaitych ciemnych hierarchii, o zbrodnicze zakłócenie społecznego odbioru zbrodni. Przecież teraz niepodobna nie pomyśleć, że przy zabójcach małego Michała tacy dajmy na to (stanowiący w końcu jedno z głównych obecnych zagrożeń) dresiarze z kijami bejsbolowymi okazują się w zasadzie w porządku. W końcu oni zwyczajnie wymuszają haracze, demolują lokale, tłuką szkło, nawet jak kogoś boleśnie obiją albo nawet jak kogoś definitywnie zabiją, działają wedle jakichś sobie wiadomych ale reguł, obracają się w jakiejś, chorej bo chorej, ale przecież logice. Przy Robercie K. i Danielu S., którzy po odebraniu dziecka z przedszkola przez kilka godzin (zanim go zabili) krążyli z nim po Warszawie, jacyś rabusie napadający na konwoje z pieniędzmi okazują się ludźmi honoru. Koledzy konwojenci częstujący innych kolegów konwojentów sałatką subtelnie przyprawioną relanium okazują się w takim kontekście wybitnymi humanistami, kieszonkowcy z Dworca Centralnego ludźmi ciężkiej pracy, płatni zabójcy idą w tym towarzystwie w górę – tak jest, inkasują oni ciężkie kwoty, ale nie za zabijanie przedszkolaków przecież.