Niewątpliwą rację ma Józef Opalski, gdy powiada w wywiadzie, że widz, który nawykł do szukania u pierwszego polskiego dramatopisarza satyry i prześmiewczego wychwytywania absurdów, musi się liczyć z coraz częstszymi rozczarowaniami na widowniach. Sławomir Mrożek od dawna spoważniał, a i teatr szuka w jego dramaturgii czegoś głębszego niż serii dowcipnych paradoksów. Czy jednak zawsze umie znaleźć? „Letni dzień” powstał w 1983 r.; to jedna z tych sztuk, którą krytyka zwała komediami przy ekierce – pełna modelowych sytuacji, dbająca o symetrię schematów. Zakompleksiony Nieud, wiecznie tryumfujący Ud – i kobieta; flirt, rywalizacja i antyhappy end. Grano to w dystansującej, findesieclowej stylizacji; w prapremierze Nieud prężył męskie wdzięki pod pasiastym kostiumem kąpielowym sprzed wieku. Inscenizacja Opalskiego w krakowskim Teatrze im. Słowackiego wystrzega się łatwego komizmu. Rozpięta między próbą samobójstwa nieudacznika w prologu i jego śmiercią w finale, ma ambicje przewrotnej przypowieści o niemożności wykraczania poza zdeterminowane psychiką role. Za wytłumieniem słownych żartów nie idzie jednak w ślad przełożenie Mrożkowego dyskursu na działanie, ewokowanie napięcia, dynamizowanie sytuacji. Konwersacja toczy się drętwo, nudna sztywność Uda (Wojciech Skibiński) każe wątpić w jego sukcesy na frontach życia, może więc i monotonna bierność Joanny Mastalerz nie powinna dziwić? Naiwne, skazane na klęskę poczynania Nieuda (Mariusz Wojciechowski) prowadzą donikąd. Trójka bohaterów na wyciągnięcie ręki – mały jasny podest Małgorzaty Szydłowskiej stoi metr od rzędów – nie potrafi przekonać, że ich przeżycia wewnętrzne są czymś więcej niż żonglerką schematami.