Mieliśmy świętować triumfy nowej ekonomii – piszą dziś z przekąsem guru od światowego biznesu – tak jakby zasady gospodarki uległy zawieszeniu. Jakby cykl prosperity miał trwać w nieskończoność, a przeklęte falowanie rynku od boomu do recesji – nie mówiąc już o koszmarze depresji – w mistyczny sposób miało omijać śmiałków rozkręcających od zera elektroniczne biznesy, a zwłaszcza ryzykanckich inwestorów pakujących grube miliony w telekomunikację czy infrastrukturę. I tak jakby nowa ekonomia była wolna od skutków wielkich ruchów tektonicznych w gospodarce globalnej, której jest przecież integralną częścią: od skoków cen ropy naftowej czy skutków zapaści finansowych.
Entuzjaści i wojownicy nowej ekonomii są po prostu za młodzi, by pamiętać o odpowiedzi brytyjskiego premiera Macmillana na pytanie, czego obawia się najbardziej. A brzmiała ona: „wydarzeń, chłopcy, wydarzeń”. Choćby takich jak druga intifada na Bliskim Wschodzie lub kryzys energetyczny z końca lat 70.
Ostre zawirowania na rynku elektronicznym z wiosny i jesieni ub. roku – kłopoty dotknęły zarówno drobnicy, jak i gigantów takich jak Amazon.com – były więc szokiem, bo uprzytomniły, że nowa ekonomia też jest podatna na złe koniunktury rynków finansowych i klasycznej starej ekonomii. I że rynek – wszelki rynek – ma to do siebie, że każdy jego uczestnik narażony jest na straty i bankructwo.
Wartość imperium Billa Gatesa, ikony nowej ekonomii, spadła z prawie 90 mld dolarów do 40. Jay Walker, twórca elektronicznego supermarketu Priceline, handlującego artykułami spożywczymi i benzyną po możliwie najniższych cenach, wart był w marcu 6,7 mld dolarów, a dziś tylko 330 mln.
Powtórki z historii
Współczesna nowa ekonomia tak naprawdę jest którąś z rzędu technologiczną rewolucją o doniosłych, lecz do końca nieprzewidywalnych skutkach społeczno-gospodarczych.