Archiwum Polityki

Czerwona planeta

[dla najbardziej wytrwałych]

Na Marsie nie ma jednak życia, co prawie ostatecznie ustalili uczeni i co potwierdzają ostatnie filmy science fiction o wyprawach na tę planetę. W nich też nie ma życia. Niedawno była nieudana „Misja na Marsa”, teraz zaś oglądamy bez większej przyjemności „Czerwoną planetę”. Tytuł mało oryginalny, więc nudząc się podczas projekcji wymyślałem lepsze. Np. „Siusianie na Marsie” – oto astronauci doczekawszy pierwszego świtu na dalekiej planecie ustawiają się w rządku i wykonują tę prostą czynność fizjologiczną, która w warunkach panujących na czerwonej planecie wygląda tak jakby kilku ogrodników jednocześnie rozpoczęło podlewanie gumowym wężem grządek. Albo „Miłość w stanie nieważkości”, co by odnosiło się do wątku romansowego, trzeba przyznać bardzo delikatnie poprowadzonego; mianowicie pasażer promu Gallagher (Val Kilmer) podgląda w kąpieli dowódcę statku, kobietę-komandora (znana z „Matrixa” Carrie – Anne Moss), i już nie przestanie o niej myśleć. Miłość czyni cuda, co się okaże już wkrótce, kiedy załoga się podzieli: komandor zostaje na okołomarsjańskiej orbicie, podczas gdy jej ukochany z resztą załogi wyląduje na czerwonej planecie, gdzie czeka ich wiele przykrych niespodzianek. Te czułe wzdychania w bezkresnej przestrzeni są naprawdę wzruszające. Ale można by znaleźć jeszcze inne tytuły, jak choćby „Wściekły robot”, który zamiast służyć załodze, głupieje wskutek zderzenia z powierzchnią Marsa i rozpoczyna regularne polowanie na astronautów. Najbardziej adekwatnym tytułem byłyby jednak „Algi nadziei”, gdyż właśnie te prymitywne formy mają produkować tlen na Marsie, po to, by w przyszłości mogli się tam osiedlić ludzie, kiedy już ostatecznie zabrudzą Ziemię.

Polityka 3.2001 (2281) z dnia 20.01.2001; Kultura; s. 42
Reklama