Wspomniałem przed tygodniem zmorę różnych uniwersytetów w Ameryce, jaką jest pojęcie tak zwanej politycznej poprawności. Wielu światłych ludzi z Europy, a także w samych Stanach na przemian to pokpiwa, to polemizuje z tą zmorą. Widać jednak, że rozumne argumenty są bezsilne wobec czegoś, co stanowi rodzaj ideologii i wypełnia pustkę po jakiejś innej wierze.
Nadwątlona po trosze u szczytu polityczna poprawność zeszła ostatnio pod strzechy i króluje przede wszystkim na prowincji, choć odnalazłem ją żywą i nieźle zachowaną nawet w takiej świątyni umysłowej, jaką bez wątpienia jest Uniwersytet Yale.
W swojej codziennej, siermiężnej postaci poprawność polega na tym, by nie mówić nic, co by mogło urazić kogokolwiek. W samym założeniu jest to postawa wrażliwa, przepełniona delikatnością w stosunku do pokrzywdzonych, słabszych, gorzej reprezentowanych. Delikatność ta jednak wymaga wyrzeczenia się wszelkiej skali wartości w każdej sprawie. Jeśli natomiast chcemy rozróżnić między dziełem lepszym a gorszym, na przykład obrazem lub rzeźbą, to okaże się, że musimy opisać ich różnice neutralnie i powiedzieć, że one są inne. To co wydawało się na przykład nieudolne albo prymitywne, mamy nazwać po prostu odmiennym i jeżeli wolno nam coś porównywać, to tylko zjawisko w ramach tej samej szkoły, czyli samych założeń.
Trudność z polityczną poprawnością nie dotyczy szczególnie ocen sztuki. Tu od paru lat postmoderniści podważają zasadność wszelkich ocen. Gorzej z ocenami w polityce. Z okazji pięćsetlecia odkrycia Ameryki rozpoczęło się powszechne samobiczowanie w imieniu tych, którzy podbili ten kontynent. Dziś przyszło pięćsetlecie odkrycia Brazylii i ten sam schemat się powtarza.