Archiwum Polityki

Kielnia z odrzutu

Czasy, kiedy roboty budowlane były polską specjalnością eksportową, przeszły do historii. Polscy wykonawcy tracą zagraniczne rynki, a z największego z nich – niemieckiego – są rugowani systematycznie, ostatnio przy użyciu drastycznych środków.

Przed zjednoczeniem w obydwu częściach Niemiec pracowało 46 tys. polskich budowlanych, w dobrym pod tym względem 1992 r. 37,7 tys., a w roku ubiegłym tylko 8 tys. Ten odwrót nastąpił nie dlatego, że inwestorzy mają zastrzeżenia do polskich wykonawców. – Jesteśmy fachowi, dotrzymujemy terminów – zapewnia Stanisław Puzio z Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa. Polscy budowlani przestali być mile widziani, bo władze niemieckie chronią swój rynek pracy – w budownictwie naszego zachodniego sąsiada, pomimo przebudowy Berlina, od kilku lat utrzymuje się recesja. I być może nie byłoby ich w Niemczech w ogóle, gdyby nie polsko-niemiecka umowa z 1990 r., zobowiązująca do zatrudniania polskich firm na zasadzie kontraktów o dzieło.

Zgodnie z tą umową Polacy pracują w ramach limitu przyznawanego każdego roku. Tegoroczny limit przewiduje zatrudnienie 21,5 tys. osób, w tym 8,2 tys. budowlanych. Nie oznacza to, że rzeczywiście aż tylu będzie pracowało. Co roku resort gospodarki rozdziela pulę między przedsiębiorstwa z pewną nadwyżką, po czym zwykle okazuje się, że limit został wykorzystany w 75–80 proc. Dzieje się tak nie z winy polskich firm, którym na tym eksporcie zależy. Powodem są narzucane im ograniczenia, dodatkowe warunki, jawna dyskryminacja (patrz ramka).

Minister gospodarki Janusz Steinhoff zapowiedział ostatnio, że Polska będzie dążyła do „całkowitej symetrii” w stosunkach z Niemcami. W przypadku eksportu budownictwa byłoby to zadanie niezwykle trudne. Polacy mogą być tylko podwykonawcami firm niemieckich, podczas gdy Niemcy są zwykle generalnymi wykonawcami inwestycji, które prowadzą w Polsce.

Polityka 22.2000 (2247) z dnia 27.05.2000; Gospodarka; s. 68
Reklama