Archiwum Polityki

Siostra Betty

[dla najbardziej wytrwałych]

Główną rolę w tej chwilami poważnej komedii gra Renee Zellweger, aktorka w Ameryce coraz bardziej popularna, o której reżyser Cameron Crowe, angażując ją do filmu „Jerry Maguire” powiedział, że to nowa Shirley MacLaine. W „Siostrze” jeden z zawodowych zabójców charakteryzuje ją, mówiąc, iż jest ona w typie Doris Day. Nieźle. Dla ścisłości, gangsterów jest dwóch, jeden młody i porywczy, drugi stary i sentymentalny, i przez cały film ścigają biedną dziewczynę, od Kansas aż do Los Angeles, o czym ona nie ma pojęcia. Żeby było śmieszniej, Betty nie zdaje sobie również sprawy z tego, że w bagażniku samochodu wiezie parę kilo kokainy, towar, którego dystrybucją zajmował się (czas przeszły jest tu jak najbardziej uzasadniony) jej mąż, sprzedawca używanych aut. Ale wątek sensacyjny wcale nie jest najważniejszy – nasza Betty zajęta jest bowiem zupełnie czym innym: uzależniła się mianowicie od pewnej telenoweli (wyjątkowa wprost brednia), ogląda każdy odcinek, powtarzając wybrane fragmenty na wideo, zna każdą kwestię i każdy charakter, najbardziej zaś przeżywa sercowe przygody ekranowego doktora Ravella, dochodząc w końcu do wniosku, że tak naprawdę to on kocha ją, tylko musi mu o tym powiedzieć, najlepiej w mundurku pielęgniarki. Betty rzuca pracę w barze (notabene Zellweger dorabiała sobie kiedyś w Hollywood jako kelnerka) i przemierza Stany, by dotrzeć do ukochanego doktorka. Kiedy w końcu znajdzie się w okolicach planu filmowego, przeżyje mnóstwo przykrych zaskoczeń, konsekwentnie utożsamiając aktorów z granymi przez nich rolami. Co jednak najdziwniejsze i ta bajka o Kopciuszku zakończy się happy endem. Renee rzeczywiście jest milutka i uśmiecha się tak rozczulająco, że trudno jej nie polubić; bez niej i bez Morgana Freemana w roli sentymentalnego gangstera film jeszcze bardziej by się dłużył (112 minut projekcji).

Polityka 2.2001 (2280) z dnia 13.01.2001; Kultura; s. 44
Reklama