Artykuł poświęcony kredytom studenckim (POLI-TYKA 42/2000) sprowokował mnie do opisania moich przygód. Pochodzę z biednej rodziny, zatem ustawę o kredytach studenckich przyjęłam z niekłamaną radością. Niestety, już wkrótce okazało się, że państwu bynajmniej nie chodziło o mnie. Powód? Zbyt niskie dochody rodziców, które uniemożliwiły im zostanie moimi poręczycielami. Pech! Za rok stworzono możliwość uzyskania poręczenia z Banku Gospodarki Żywnościowej w zamian za zmniej-szenie kredytu z 400 do 300 zł miesięcznie (w myśl zasady mniejszemu potrzeba mniej). „To znowu szansa dla mnie” – pomyślałam. Nic bardziej błędnego! Podczas wędrówek po bankach nabrałam podejrzeń, że te kredyty to coś wielce dla banków niewygodnego i tak naprawdę nikt nie ma ochoty się w nie bawić. Bank Pekao SA, którego klientką jestem od pierwszego roku studiów, robił, co mógł, żeby mi się kredytu odechciało. Słyszałam, że „jak dotąd nie podjęto jeszcze decyzji w sprawie kredytów studenckich” lub odsyłano mnie do pokoju, w którym się kredytami rzekomo zajmują, a na jego drzwiach znajdowałam kartkę: „Informacji o kredytach studenckich nie udzielamy”. W tym samym czasie we wszystkich gazetach i na plakatach wspomniany przeze mnie bank figurował jako ten, który kredytów studenckich udziela. Nie ustawałam w poszukiwaniach. W niewielkim oddziale Banku Ochrony Środowiska przyjęto moje dokumenty, w tym prośbę o poręczenie pożyczki przez BGŻ. Na uzyskanie jakiejkolwiek informacji dotyczącej mojego podania musiałam czekać cztery miesiące. „Dostała pani poręczenie z BGŻ, ale oprócz tego musi pani mieć drugiego poręczyciela” – usłyszałam wtedy.