Jest taka chasydzka legenda o bibliotece w Niebie. Na półkach tłoczą się miliony książek, sterty zadrukowanego papieru, zwały pergaminu pokrytego znaczkami pisma, chybotem liter, świadectwem chwil, kiedy wyraźniało światło prawdy. Nagle wśród znieruchomiałych dzieł zaczyna się ruch, pojawia się szczelina – miejsce gotowe na przyjęcie książki, która nie uzurpuje sobie prawa do wytłumaczenia mechanizmu świata, zmiany natury człowieczej, odkupienia grzechów ludzkości. Jej wyjątkowość polega na czymś, co udaje się niezwykle rzadko: wywołuje uśmiech czytelnika. Iskierką dowcipu rozjaśnia ciemność nocy, która jest w nas – oddalających się bezpowrotnie do krajobrazów młodości. Bo to nie całkiem wygląda tak jak w przypowieści, że dla głupca starość to zima. Dla rozumnego starość to pora zbiorów.
Nie wiem, czy w Niebie jest biblioteka. Natomiast wiem, że solenne tomy zrobiłyby w niej miejsce dla książki Stefanii Grodzieńskiej, opatrzonej bezczelnym tytułem „Już nic nie muszę” (Akapit Press). Tytuł istotnie jest bezczelny – autorka łamie obowiązującą konwencję, podaje swój wiek – osiemdziesiąt sześć lat. I pogodnie wyjaśnia, że teraz nie musi już udawać, puszyć się, cierpiętniczyć, ulegać masowym uniesieniom, tłumaczyć się z błędów, przepraszać za sanację i za PRL, cytować autorytety, osuwać się na kolana na widok cudzej charyzmy. Z racji metrykalnej wolności Grodzieńska, jedna z najinteligentniej-szych obserwatorek współczesnego obyczaju, nie zmienia autobiografii w utwór z dziedziny science fiction. A przecież właśnie autobiografie to najwspanialsze wzloty fantazji pisarskiej: wyobraźnia Lema szarzeje i przy nich blednie. Autorka opowieści „Już nic nie muszę” mniej troszczy się więc o konstrukcję czy rekonstrukcję swego losu – świadoma przypadkowości życia, podzielonego niezmiennie na trzy okresy: młodość, wiek dojrzały i – „jak ty wspaniale wyglądasz”.