Podniesienie składki na zdrowie o ćwierć punktu procentowego nie załatwi niczego. Złą kondycję lecznictwa zawdzięczamy jednak nie tylko zbyt skąpym środkom, ale także politykom, którym brakuje woli i wyobraźni, żeby rzeczywistość uczynić znośniejszą. Paraliżuje ich też strach. Zarówno przed przyznaniem, jak bardzo jest źle, jak też przed trudnym, ale koniecznym dialogiem ze społeczeństwem o sposobach rozwiązania problemów. Nie pada więc pytanie, które jest najważniej-sze: jakie są granice solidaryzmu.
Ile naprawdę płacimy?
Chętnie mówimy o tym, że inne, lepiej od naszego urządzone kraje przeznaczają więcej pieniędzy na ochronę zdrowia. I jest to prawda. Nie mamy natomiast orientacji, w jaki sposób to robią? Jaką część tych pieniędzy stanowią środki publiczne, jaką zaś prywatne? Ile każdy z obywateli wrzuca do wspólnej puli, ile zaś chce przeznaczać tylko i wyłącznie na ochronę własnego zdrowia.
Otóż w Stanach Zjednoczonych, gdzie na ochronę zdrowia przeznacza się najwięcej pieniędzy na świecie (14 proc. produktu krajowego brutto), ponad połowa tych pieniędzy to prywatne wydatki na indywidualne leczenie. W Szwajcarii, gdzie wskaźnik wynosi 9,6 proc. PKB, egoistycznie, bo tylko na własne potrzeby, ludzie przeznaczają aż 65 proc. tych pieniędzy. Za pośrednictwem państwa wydają więc Szwajcarzy niewiele większą część PKB niż Polska. W Niemczech (9,6 proc. PKB) – spod reguł solidaryzmu wyjęte jest ponad 17 proc. W niebogatej Portugalii prawie 40 proc. We Francji ponad 26 proc. (dane podaję za opracowaniem prof. Teresy Lubińskiej i Izabeli Nawrolskiej z Katedry Finansów Uniwersytetu Szczecińskiego, drukowanym w „Magazynie Finansowym”).
Jak jest w Polsce? Nikt tego nie wie. Porównując nasze nakłady na zdrowie (3,8 proc. PKB) z nakładami innych krajów przymierzamy pięść do nosa.